sobota, 17 października 2015

Pigułki szczęścia


"Ze mną jest wszystko w porządku to tylko zachwiana równowaga chemiczna w mózgu". Dziewięć lat na antydepresantach bez przerwy. Bardzo długi czas byłam zwolenniczką farmakoterapii. Nie wiem czy dalej jestem, biorąc pod uwagę jak się czuję.

Teraz zażywam Fluoeksetynę - sławny w USA Prozac i mój organizm szaleje mimo. że byłam już na tym leku kilkukrotnie. Jedyne co mi się kojarzy ze stanem, jaki przechodzę to - ja pierniczę zabrzmi to idiotycznie - transformacja w wampira. Poważnie. Jakbym nabierała jakichś nadnaturalnych zdolności. Widzę barwy wyraźniej, czuję zapachy bardziej intensywnie, smak mi się zmienia. Najgorsza jest potworna irytacja i mrowienie w dłoniach, które mi przeszkadza w zrobieniu czegokolwiek. Mdli mnie jakbym była w ciąży, nadmiernie się pocę. System nerwowy po prostu siada. Miałam wczoraj taki moment, że nie mogłam ruszyć rękoma, jak gdyby organizm mi się po prostu zaciął! Nie było to spowodowane stresem, tylko działaniem tej super zbawiennej serotoniny. Może i jestem wariatem (włączył się nadmierny krytycyzm - w porównaniu z ludźmi z psychiatryka jestem tylko zaburzona) ale to co się teraz ze mną dzieje jest winą tylko i wyłącznie tabletek szczęścia. Powinno minąć za jakiś czas. Nie całkowicie, ale chociaż o połowę. 

Jedynym momentem kiedy czuję się normalnie to kilka minut pobytu w lodowatej wodzie, kiedy jestem w saunie. Wówczas, gdy moje ciało zamarza nie mam tej kretyńskiej nadwrażliwości na bodźce. Polecam wszystkim "psychicznym" się przełamać i poczuć to hardcorowe uczucie nieważkości kiedy to rozgrzany do czerwoności organizm zanurza się w lodowatej wodzie. Najlepiej zanurkować i z wstrzymanym oddechem wytrzymać kilka sekund. Bardzo odświeżające uczucie - bolesne też, ale odrobina masochizmu jeszcze nikomu nie zaszkodziła - to stwierdzenie nie dotyczy cięcia się :P.

Kiedy pierwszy raz zaczęłam brać Prozac też czułam się fatalnie. Warto jednak nadmienić, iż po jakimś miesiącu zażywania miałam cudowny wzlot. Pamiętam jak wybrałam się z matką i byłym chłopakiem do centrum handlowego. Podobało mi się wtedy dosłownie wszystko co zobaczyłam na wystawie, nawet kolor gówna zdawał się cudownie miodowy. Zagadywałam ekspedientki, nie miałam najmniejszego problemu z kupieniem czegokolwiek. Do tej pory podczas robienia zakupów odczuwałam lęk, nie cierpiałam tego wręcz. Wówczas nic, czysta radość ze zwykłego oglądania ciuchów! Zniknęły moje problemy z orientacją w terenie, wreszcie wiedziałam gdzie jestem i nie bałam się, że się pogubię między półkami. Rozsadzało mnie uczucie szczęścia a problemy nie istniały. Później minęło i znormalniało.

Mam dziś kłopot ze skupieniem się na tym poście, z ubraniem myśli w słowa. Pisanie mnie drażni. Zresztą jak wszystko. Płodząc to chciałam pokazać zalety i wady antydepresantów, ale chyba mi nie wyszło. Mętne to wszystko ale zostawię. Wkońcu mam prawo mieć lepszy i gorszy dzień, czyż nie?

środa, 14 października 2015

Czerwony fotel


Dwa czerwone fotele, kiepsko pomalowana ściana za tym na którym jakieś pół roku temu usiadła ONA. Właściwie to ona już tam była a to ja pojawiłam się na swoim miejscu. Miejscu KLIENTA. Rozpoczęłam terapię w nurcie Gestalt.

Początkowo ONA wydała mi się dosyć nijaka, podobna do innych psychoterapeutów u których byłam kilka razy, ostatecznie rezygnując z myślą "szkoda pieniędzy". Szlak mnie trafiał, kiedy za każdą kolejną sesję przyszło mi zostawiać JEJ na biurku stówę, ale polubiłam JĄ jako osobę a właściwie swoje wyobrażenie o NIEJ, bo tak naprawdę pojęcia nie miałam jaka jest naprawdę. Słyszałam z JEJ ust "nie jesteś sama", "przejdziemy przez to razem", "wiem że jest Ci ciężko".

Na początku byłam sceptyczna a wszystkie miłe słowa, które od NIEJ słyszałam traktowałam jako próbę polepszenia mi nastroju, po to bym za tydzień wróciła ja i stówa z portfela mojej matki. Stopniowo jednak zaczęłam czuć się bezpiecznie, nabrałam zaufania. Miałam nieodparte przeczucie, że trafiłam na naprawdę dobrego człowieka, któremu nie jest obojętny los innych ludzi. Dodatkowo JEJ wykształcenie, tytuły jakie miała, sposób wypowiadania się i często trafne spostrzeżenia, które rzucała niby od niechcenia, utwierdzały mnie w przekonaniu, że to psychoterapeuta idealny dla mnie.

Nawet się nie spostrzegłam, kiedy stała się dla mnie kimś cholernie ważnym. Stała się czymś na wzór przyjaciółki, starszej siostry, może nawet matki. Kimś kto mnie wysłucha, pocieszy i da ciepło drugiego człowieka, którego mi tak potwornie brakowało. Zrobiłam straszny błąd traktując JĄ w ten sposób i przekraczając granice. Momentem kulminacyjnym było zaproszenie JEJ do znajomych na Facebooku. Zmieniła zdjęcie profilowe. Wyglądała na nim tak ładnie i dziewczęco, że mimo, iż wcześniej widziałam jej profil i był mi obojętny tym razem skusiłam się.

Wyjątkowo łatwo przyszło JEJ sprowadzić mnie na ziemię. Zaproszenia nie przyjęła. Poinformowała mnie bardzo rzeczowo, że tylko po zakończeniu terapii i okresie karencji możliwe jest jakiekolwiek utrzymywanie kontaktów towarzyskich podkreślając "jeśli obie strony tego chcą", powiedziała też jasno "ja nie jestem Twoją koleżanką".Te słowa odbiły się w mojej głowie szerokim echem i choć wiem, że to prawda wolałabym ich nigdy nie usłyszeć. Wcześniej mogłam pisać do NIEJ smsy, zawsze odpisywała, dodawała mi otuchy, czułam że mam do kogo się zwrócić. Po tym kiedy wysłałam JEJ wiadomość że wzięłam dużo leków i bardzo źle się czuję - zabroniła tej formy kontaktu ograniczając ją tylko do umówienia się na spotkanie. Zagroziła również, że jeśli dostanie następnego takiego smsa, wzięła to chyba za informowanie jej o próbie samobójczej, zadzwoni pod 112. Głównie nie zapomnę słów "jeśli chcesz się zabić zrób to ale ja nie chcę o tym wiedzieć" - kolejny tekst, który prawie mnie sparaliżował. Na koniec sesji usłyszałam dla kontrastu "życzę Ci naprawdę dobrego życia, może nawet Tobie bardziej niż innym moim klientom".

Ostatnia nasza sesja była koszmarem, wytrzymałam 30 minut i zrezygnowałam. Poszłam tam z nadzieją, że choć trochę poprawi się moje samopoczucie a usłyszałam "zafiksowałaś się na tym, żeby znaleźć pomoc, nie czekaj, aż ktoś Cię uratuje, bo to nie nastąpi. Musisz uratować się sama". Kilkukrotnie ONA pytała mnie czy na pewno chcę terapii, jakby czekała, aż zrezygnuję i pozbędzie się natręta, wrzodu na tyłku, śmiecia. Zdenerwowana takim podejściem spytałam, czy mam wyjść a w odpowiedzi usłyszałam "rób co chcesz w końcu jesteś dorosła".

Stało się dla mnie najgorsze co mogło się stać. Po raz kolejny ktoś mnie odrzucił. Minęło już trochę czasu, a ja czuję się jakbym miała żałobę. Jakby odszedł ktoś mi drogi, cenny, "mój anioł". Moja psychoterapeutka zmieniła do mnie podejście i nie będzie już taka jak była wcześniej. Zawiniłam bo "pokochałam" nierzeczywisty obiekt, który stworzył mój przesiąknięty psychotropami mózg i choć zdaję sobie z tego sprawę jest mi tak cholernie źle. Może gdyby to był ktoś inny znienawidziłabym go życząc wszystkiego najgorszego, ale jakoś JEJ nie potrafię. Boję się tego co jeszcze od NIEJ usłyszę, boję się JEJ chłodu, dystansu, który się pojawił, czuję nawet niechęć przed spotkaniem, choć o dziwo dalej JĄ lubię. Przede wszystkim czuję żal...Żal po stracie.....

Ta kobieta to mój siedemnasty psychoterapeuta i choć z anioła stała się w pewnym sensie mym katem nie odpuszczę słyszycie??? Nie rzucę tej pieprzonej terapii, mimo że, gdy tam idę, jest mi tak strasznie głupio i wstyd. Stawie temu czoła. Nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy zejdę z tego cholernego czerwonego fotela wolna od lęku i swoich demonów a wtedy szczęście będzie już tylko na wyciągnięcie ręki......