poniedziałek, 28 grudnia 2015

Lifestylowy blog modowy


Moi drodzy,
jako przerywnik moich jakby nie było mało radosnych i  niezbyt pozytywnych historii miłosnych, postanowiłam podzielić się z Wami szczyptą swojego poczucia humoru. Osoby chorujące na depresję też je posiadają, wbrew powszechnie panującej opinii.
Wczoraj, przeglądając reklamujące się na facebooku blogerki, stwierdziłam, że mój blog jest niemodny, a poruszane na nim problemy zupełnie nie na czasie. Natchnięta jednym z nagłówków o dumnie brzmiącej nazwie "Moda na brokatowe pachy"- tak.... poważnie...... - postanowiłam spróbować swoich sił w prowadzeniu bloga modowego.

Hejka, mam na imię Asentrafashion. Należę do zacnego grona antydepresantów, które posiadają swój własny niepowtarzalny styl. Pragnę Wam dziś przedstawić, kilka moich stylizacji, bez których świat nie byłby tym czym jest. Właściwie to nie wiem, co ja pierdolę, ale nieważne.... Każdemu (o czym by nie pisał, może być nawet morderca albo gwałciciel) odpowiem komciem i obserwacją. Proszę Was muszę dobić do końca roku do miliona!!! Piszcie cokolwiek, nawet po chińsku - będę lajkować!!!!.
Mam konta wszędzie: na instagramie, twitterze, facebooku, własny kanał na youtubie, jak coś nowego powstanie - to tam też. Prowadzę dwa inne blogi, V-loga, Snapchata....Można mnie kupić w każdej dobrej aptece, najlepiej na rogu u Pana Zdzisia. Poniżej Pan Zdziś - tak on też mnie zażywa!!!


Jeśli mnie połkniesz przeniosę Cię w krainę szczęśliwości.
Jak nie zadziała grożą Ci tylko: nudności, biegunka, luźne stolce, jadłowstręt, niestrawność, drżenie, pobudzenie, ból i zawroty głowy, nadmierne pocenie, suchość błon śluzowych jamy ustnej, zaburzenia czynności seksualnych, zamroczenie, bezsenność, nadmierna senność, osłabienie łaknienia i zmniejszenie masy ciała, wymioty, bóle brzucha, drgawki, zaburzenia ruchu (objawy pozapiramidowe, zaburzenia chodu), reakcje nadwrażliwości (zaburzenia oddychania lub duszność, obrzęk powiek, twarzy lub warg, pokrzywka, świąd), zaburzenia cyklu miesiączkowego, mlekotok, ginekomastia, wysypka skórna (wycinek z autentycznej ulotki;)). Pamiętaj, nigdy nie czytaj skutków ubocznych na ulotce....Przeczytałeś? Masz pecha, będziesz miał większość objawów powyżej a zacznie się od sraczki.....
Dobra oto moje stylizacje:


TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY OD PRZODU

TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY Z PROFILU

TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY Z DRUGIEGO PROFILU
NIE WIDZISZ WIĘKSZEJ RÓŻNICY???
- PEWNIE MASZ ŚLEPOTĘ - TAK, PEWNIE PO ZAŻYCIU....

TAK - A TO MOJA DUPA  -
ZWRÓĆ KONIECZNIE UWAGĘ NA ŚWIĄTECZNY SZAL I PRZYBRANIE GŁOWY

Jak myślicie nadaję się do prowadzenia modowego bloga? Co tam głód, choroby, nieszczęscia i wojny jak zawsze możemy poczytać o nowych stylizacjach i BROKATOWYCH PACHACH......

wtorek, 22 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.3


Miłości nie definiują romantyczne randki, bukiety kwiatów, czułe słówka czy najlepszy pod słońcem seks. Prawdziwe uczucie jest wtedy, gdy potrafisz z drugą osobą dzielić smutki i radości. Gdy umiecie razem trwać, mimo szarości dnia codziennego. Gdy troszczysz się o kogoś bardziej, niż o samego siebie.
On kiedyś mnie kochał. 
Kochał mnie, gdy na gwiazdkę rezygnował z ciepłego swetra, po to by, za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze, kupić mi prezent. 
Kochał, gdy każdy, wyrwany w bólach od rodziców grosz, wydawał na moje papierosy. 
Kochał, gdy po tym, jak uciekałam z domu, po kolejnej awanturze z matką, szukał mnie godzinami po parkach.
Kochał, gdy znosił moje fochy i humory.
Kochał też, gdy prawie całkowicie zerwał swoje kontakty z rodzicami, przez to, że mnie nie akceptowali.
Ja też go kochałam. 
Kochałam, kiedy nie przelewało się u nas w domu i rezygnowałam z części swojego obiadu po to, żeby on był syty. 
Kochałam, gdy namawiałam matkę na kupienie mu ciepłej kurtki na zimę, bo widziałam, że marznie. 
Kochałam, gdy nocami zwijał się z bólu nieleczonych z tchórzostwa zębów. 
I wtedy, gdy siedziałam z nim u dentysty, dodając otuchy jak małemu chłopcu, też go kochałam. 

Przetrwaliśmy wiele. Koniec liceum, jego kolejne nieudane prace, brak pieniędzy, moje beznadziejne studia.
Dwie rzeczy jednak stopniowo zabijały nasz związek.
Pierwsza to nieudany seks. Choćby wesołek nie wiem jak się starał i jakich konfiguracji miłosnych nie wymyślił, nasze igraszki nie sprawiały mi zbyt wiele przyjemności. Ja marzyłam o silnym brutalu w typie macho, on o dzikiej amazonce, przejmującej w łóżku prawie całą inicjatywę. Żadne z nas nie umiało sprostać wymaganiom drugiej strony.....Nic nie dawały erotyczne filmy, zabawki z sexshopu czy wyciąg z hiszpańskiej muchy. Kompletnie nie pasowaliśmy do siebie w łóżku.
Drugą rzeczą była RUTYNA. Zamiast wychodzić do ludzi, my siedzieliśmy w domu przed komputerem jak emeryci. Wesołek do dziś twierdzi, że z mojej winy. Cóż, kiedy miałam do wyboru pójście do baru lub klubu z naszymi fałszywymi znajomymi z liceum, faktycznie wolałam domowe zacisze. Granie w gry różnego rodzaju było naszą pasją i ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Kupowaliśmy sobie tony słodyczy, i opychając się nimi, godzinami rozgrywaliśmy bitwy herosów. Było to jedno z moich ukochanych zajęć. 10 lat takiego relaksu to było jednak za długo......
Stopniowo nuda, jaka nas ogarniała stawała się coraz bardziej dojmująca. Mówiłam wesołkowi: "proszę Cię zróbmy coś, zanim będzie za późno! Nasz związek się sypie. Zobacz, nie jesteśmy już tacy jak kiedyś!!!". On nie słuchał. Przychodził do mnie do domu tylko po to, żeby całymi dniami wgapiać się w telewizor. Osoba, którą kiedyś bardzo obchodziłam i której zwierzałam się ze wszystkiego, co mnie boli i cieszy, powoli przestawała istnieć....

Z czasem zaczęłam dostrzegać jak bardzo, mimo swojego wybuchowego charakteru, ja dałam się wesołkowi podporządkować i od niego uzależnić. Wiecznie musiałam nosić spódniczki mini, infantylne blond loczki i znienawidzone wysokie obcasy. Byłam sztuczną laską na każde skinienie, łechtającą jego męskie ego.
Kiedy wychodziliśmy gdzieś, z reguły było to centrum handlowe, musiałam zawsze iść za rączkę tam, gdzie on mnie poprowadził. Nie wolno mi było być zbyt spontaniczną. Nie wypadało krzyczeć za głośno, śmiać się zbyt perliście, bo co ludzie powiedzą???!!! Od czasów liceum coraz bardziej zaczęła ujawniać się moja nieporadność, nieumiejętność radzenia sobie z prostymi czynnościami w życiu, które z reguły robiła za mnie mama. Wesołek przejął rolę rodzica. Cholernie go dowartościowywało, że może, a nawet nieraz musi, robić różne rzeczy za mnie. Tym razem to on czuł moc. Jego siła mnie stopniowo zabijała. Gasłam. Wiecznie poprawny, dbający o pozory, coraz mniej wrażliwy, odbierał mi spontaniczność i radość życia. Byłam więźniem, a jednocześnie panicznie bałam się samotności. Prócz niego nie miałam nikogo....

Latami znosiłam komentarze typu: "roztyłaś się", "czemu nie masz jaśniejszych włosów", "no jak Ty wyglądasz", "studia skończyłaś tylko dlatego, że ci za nie zapłacili", "szkoda, że w stosunku do innych nie jesteś taka wyszczekana", "nie pracujesz i jesteś pasożytem","nigdy nie zarobiłaś choćby złotówki", "nawet nie umiesz zrobić zakupów" i tak dalej i tym podobne. Tego typu uwagi coraz bardziej niszczyły moje, już i tak poważnie zaniżone, poczucie własnej wartości. Nie pozostawałam mu dłużna i mówiłam wiele przykrych rzeczy. Różnica jednak między nami polegała na tym, że po wesołku większość moich krytycznych uwag spływała jak po kaczce, a ja wszystko brałam do siebie i bardzo przeżywałam.
Wiele razy próbowałam to zakończyć, ale on uparcie wracał i namawiał mnie na jeszcze jedną szansę, kolejną próbę. 

Po jakichś 10 latach moja matka wyprowadziła się do swojego nowego faceta. Zostałam sama. Wesołek wprowadził się do mnie. Wtedy zaczęłam chorować na depresję. On całymi tygodniami był w pracy, czas wolny spędzając samotnie przy komputerze, a ja spałam.... Zrobił sobie ze mnie swoją praczkę, sprzątaczkę i kucharkę. Tylko do tego byłam mu potrzebna. Ja z każdym dniem spadałam coraz niżej, a on miał to gdzieś. Zaczęłam przesypiać całe dnie. Nie mogłam wstać. Pogrążałam się w smutku, a jego nie było przy mnie. Przychodził tylko w jednym celu. Po to, żeby mimo tego, że widział i słyszał, iż nie mam na to ochoty, zaciągnąć mnie do łóżka. Czułam się jak przedmiot. Zmuszałam do seksu myśląc w trakcie "Boże niech to się już wreszcie skończy". Kilka razy płakałam w trakcie. Nawet nie zauważył....
W między czasie poszłam do psychiatry i zaczęłam się leczyć. Nie miałam z kim porozmawiać o swojej chorobie. Wesołek się mnie wstydził. Wstydził się wariata i omijał ten temat szerokim łukiem. Koleżanka Fluoeksetyna po ok. miesiącu zażywania pomogła mi się od niego uwolnić. Spakowałam mu manatki i wypierdoliłam z domu. Rzadko co sprawiło mi w życiu tyle satysfakcji. Po jego wyjściu wpadłam w panikę i histerię. Zostałam sama......Sama w pustym mieszkaniu mając do towarzystwa moje dwa kochane psy rasy kundel i opakowanie Xanaxu.....

Odchorowywałam ten związek jakieś 4 lata. W między czasie, on wiele razy chciał wrócić. Nie uległam. Dałam radę i wiem, że zrobiłam dobrze. Odzwyczaiłam się od kogoś z kim spędziłam prawie połowę swojego życia. Było mi bardzo ciężko......
Dziś mimo, że spotkało mnie tyle bólu i przykrości, nie żałuję tej relacji. Bywały piękne momenty, które zachowałam w pamięci. Dociera jednak do mnie z każdym dniem coraz wyraźniej, że nasz związek to nie była żadna PRAWDZIWA miłość. Dlaczego? Może dlatego, że:

"Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, 
WSZYSTKO PRZETRZYMA"          

                                                        

                                                                                                                          
                                                                                                                               KONIEC
i oby ciąg dalszy nie nastąpił 

niedziela, 20 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.2


Zaczyna dziać się ze mną coś dziwnego. Niepokojące to, aczkolwiek przyjemne. Jestem rozkojarzona na lekcjach, a odrabiając zadania domowe łapię się na tym, że zamiast skupić uwagę na arcyciekawych dziełach Mickiewicza, patrzę tępo w ścianę z lekko głupawym uśmieszkiem. Ogarnia mnie niczym niezmącone szczęście, poczucie mocy. Euforia. Nie, to nie początki choroby psychicznej. To miłość? Tak wygląda miłość? Boże, żeby to nigdy nie minęło! Jaki świat jest piękny i pełen barw. Jakie piękne jest życie! Jak cudownie jest być komuś potrzebnym i dla kogoś ważnym.....

Spędzam z wesołkiem każdą wolną chwilę. Przychodzi do mnie do domu, kiedy matka jest na nocnych dyżurach. Jesteśmy sami. Z reguły siedzimy w ciemnościach i z romantyczną muzyką w tle. Nie możemy się od siebie oderwać. Całujemy się namiętnie po parę godzin, z krótkimi przerwami na złapanie tchu. Początkowo jego bliskość mnie onieśmiela. Stoję na straży swej cnoty, pilnując, żeby jego ręce dotykały jak najmniej wypukłych miejsc na moim ciele. Tosz cnota to największy skarb, jaki może mieć kobieta i należy go strzec! Po jakimś czasie bycie strażnikiem średnio mi wychodzi. Staję się kusicielką. Kręci mnie fakt, że mogę sobie pozwolić na różnego rodzaju pieszczoty, mając gwarancję, że wesołek nie posunie się za daleko. Jestem jego pierwszą "dziewczyną na poważnie" i podobnie jak ja, nigdy nie uprawiał seksu.

Deszczowa sobota. Moje ciasne, puste mieszkanie.
Na okna zakładam koce zamiast zasłon. Musi być jak najciemniej. Całe mieszkanie przystrajam maleńkimi świeczuszkami. Puszczam Whitney Houston. Zakładam wieczorową, sylwestrową kieckę mojej matki. Będzie bosko! Niech robi ze mną co chce! W dupie mam cnotę i przyzwoitość! Przychodzi wesołek. Po wejściu do tonącego w blasku świec pokoiku, stoi ogłupiały i nie wie co powiedzieć. Przytula mnie mocno, trochę tańczymy. Kładziemy się na łóżku. Jest bosko.....
Nie daje mi jednak spokoju ból cholernego zęba, który tak bardzo dokucza od kilku dni. Kurwa mać, no nie teraz! Nie dziś! Jednak dziś....
Cały nastrój szlak trafia. Ten dzień kończy pobyt u znalezionego na gwałtu rety dentysty, potworny ból i moja matka w dzikiej furii opierdalająca nas z góry na dół, podczas zdrapywania wosku z prawie nowych mebli (z dwojga złego nie wiem co gorsze).
Mimo tak fatalnego finału, wesołek kupuje mi w kiosku misia, mocno przytula i naprawdę martwi się moim samopoczuciem. Kocha mnie i nie zależy mu tylko na seksie. Jakie to wspaniałe! Trafiłam na kogoś naprawdę wartościowego........

Po jakichś 3 miesiącach, w sposób całkiem niezaplanowany dochodzi do naszego pierwszego razu. To bardzo ważny dla mnie moment. Drugiego takiego już w życiu nie będzie. Wszystko jest super, dopóki nie dopada mnie kolejny potworny ból, tym razem już nie zęba. Cooo??? To ma być ten wspaniały pierwszy raz, o którym piszą w książkach??!! Te tortury??!!!! Cóż, żeby nie sprawiać wesołkowi przykrości jakoś to wytrzymuję, choć to, że on w trakcie naszych miłosnych uniesień jest nieco niemrawy, wcale mi nie pomaga. Dobra. Nadszedł niby punkt kulminacyjny. To teraz będzie coś przyjemnego. Czekam, aż mnie przytuli i powie, jak to mnie bardzo nie kocha i jaki to ten moment nie jest dla niego doniosły i ważny. Cóż.... Wesołek zachowuje się nieco inaczej. Wstaje z łóżka i idzie do toalety oddać mocz. Następnie bierze łyka stojącej w kuchni herbaty - bo w końcu wykonał kawał ciężkiej fizycznej pracy - i wraca do mnie oświadczając mi z pełnym uśmiechem, że dziś stał się prawdziwym mężczyzną! Myślicie, że doprowadza mnie to do łez. Otóż o dziwo, nie. Wstaję i wściekła jak osa wywalam wesołka z domu. Zrywam naszą znajomość!!!

Zerwanie trwa parę dni, podczas których wesołek z kwiatami przesiaduje pod moimi drzwiami. Wybaczam mu, w końcu widzę przecież, że żałuje. Od tamtego momentu nasz związek jest bardzo burzliwy. Ja robię awantury, a on bezwzględu na to kto zawinił, zawsze pierwszy się godzi. Ja wyrzucam go za drzwi, on pokornie siedzi na korytarzu - zazwyczaj z kolejnymi kwiatami.
Mimo, że w swoim odczuciu kocham wesołka, ogarnia mnie jakieś dziwne poczucie mocy. Wiem, że mogę na niego nawrzeszczeć, a on i tak będzie koczował na tym śmierdzącym korytarzu. Wiem, że co by się nie stało, on ZAWSZE tam będzie!
Wiem, że mnie kocha. Ja też go kocham. Jest jedyną osobą do której mogę się przytulić. Mogłabym leżeć godzinami i tylko się do niego kleić. Tak bardzo mi tego ciepła drugiej osoby w życiu brakowało. Teraz je mam i mogę korzystać do woli! Ten, niegdyś znienawidzony kolega z klasy, jest jedyną osobą, poza moją matką, przy której czuję się naprawdę swobodnie. Mogę się złościć, kląć, rzucać ciężkimi żartami, powiedzieć mu szczerze co o nim myślę. Mogę być sobą! Mimo, że bywam naprawdę okropna! Jakie to cudowne uczucie być po prostu sobą.....

I tak mijają lata. Zrywam z nim z częstotliwością mniej więcej raz na tydzień, ale on zawsze wraca. Powoli staje się nieodzowną częścią mojego życia. Wszystko robimy razem. Kiedy się pokłócimy i nie widzę go parę dni rozpaczam i wpadam w dołek. Jesteśmy parą na przekór jego rodzicom, którzy mnie nie akceptują, i mojej matki, na którą wesołek działa jak płachta na byka. W szkole stanowimy obiekt kpin, żartów i wielu plotek. To wszystko, nie jest w stanie nas rozdzielić.

Pierwsze wakacje w naszym związku spędzam z nim i jego rodzicami nad morzem. Nigdy tam nie byłam. Ogrom spienionej morskiej wody, który nie ma drugiego brzegu....Piękny, niepokojący widok. Bardzo staram się, żeby ten wyjazd był dla wesołka przyjemny, mimo, że nienawidzę jego matki. Pojawia się wtedy w naszej relacji coś czego wcześniej długo nie było. Co to jest? Jedyne co przychodzi mi do głowy to NUDA??? Jesteśmy w takim pięknym miejscu, a on nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jest milczący. Nie zachwyca się, jak ja, napotkanymi widokami. Nie cieszą go kramiki z kolorowymi muszelkami i małe stateczki w butelkach. Różnimy się od siebie - wtedy zaczynam to dostrzegać....
Wieczorem siedzimy na jedynym w moim życiu koncercie. Gra grupa Lady Pank. Siedząc na jego kolanach, przy dźwiękach utworu, który stał się "naszą piosenką"  pytam:
- Kochasz mnie?
- Kocham cię maluszku, przecież to wiesz!
- Na zawsze?
- NA ZAWSZE ...................

ciąg dalszy nastąpi



sobota, 12 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.1


Zapraszam do kolejnej historii z mojego życia. Z racji tego, że potrwała 11 lat, zmuszona jestem poświęcić jej więcej niż jeden post. Nie miejcie mi tego za złe.

Lato. 
Stoję na korytarzu beznadziejnego liceum, do którego zapisała mnie matka. Jestem zła, nie, właściwie jestem wściekła!. No oczywiście, nie dostałam się tam, gdzie chciałam i teraz zmuszona będę łazić do tej wielkiej, ponurej budy. Patrzę na listę imion i nazwisk wywieszoną na korkowej tablicy. Liczę ilu jest tam chłopców. Raz, dwa, ....osiem. Hmmm, czy wśród nich jest ten jeden jedyny, którego sobie wymarzyłam? Musi być! Czuję, że jest! Nie, niemożliwe. Pewnie to żaden z nich. Nigdy nikt mnie nie pokocha! Zielonooki to jedyna, wielka, niespełniona miłość. Jednak czuję, że on tam jest. Jest w tym spisie, w tych literach. Mam przeczucie.......

Kiedy lepiej poznaję chłopców z mojej klasy, stwierdzam z pełnym przekonaniem, że wizjonerką to ja raczej nie zostanę. Żaden nie wygląda i nie pachnie tak jak zielonooki, z którym, po tragicznym finale moich zalotów, nadal jeszcze się widuję. Żaden nie przypada mi do gustu. Za to jeden osobnik - wkurwia mnie ponad stan!!! Ten chłopak to typ ironicznego wesołka. Jest bardzo pewny siebie i zawsze ma coś złośliwego do powiedzenia. Nie cierpię go!

II klasa liceum. Lekcja znienawidzonego przeze mnie języka francuskiego. 
Wstaję z miną skazańca, trzymając w rękach prawie pustą kartkę z odmianami czasowników, które zna chyba tylko  to stare, nieprzyjemne, skrzeczące babsko przy tablicy. Podchodzę do biurka i ze smutkiem oddaję kartkę. Będzie pała jak nic. Szósta z kolei. Wracam na swoje miejsce. Wtem po klasie rozlega się rechot wesołka. "Jaki kujon, tak szybko sprawdzian oddała. Ha, ha, ha". Wracam się do jego ławki, biorę podręcznik do francuskiego i uderzam nim z impetem w blat. "Sam jesteś kujon debilu". Ja jestem zagrożona i mogę nie zdać, a ten pajac się śmieje. Chce mi się płakać.......

Parę miesięcy później. Lekcja historii. 
"Wysiedzieć się nie da z nudów. Matko, czym by się tu zająć! Wiem! Dopiekę wesołkowi" - myślę. Odwracam się do niego i na ostatniej stronie zeszytu rysuję infantylne serduszka. Pod nimi wpisuję swój numer telefonu z napisem zadzwoń. Koledzy wesołka śmieją się z jego zawstydzenia. Czemu podaję prawdziwy numer ? Nie wiem. A co tam, przecież i tak nie zadzwoni....

Po jakimś czasie dostaję telefon. "No cześć, miałem zadzwonić i co powiesz?". Gdyby ziemia w tym momencie mogła się rozstąpić i mnie pochłonąć....To by mnie pochłonęła. Telefon wesołka zwala mnie z nóg. Zapraszam go do siebie. Już nie pamiętam nawet czemu. Chyba chcę być po prostu miła. W umówionym dniu ogarnia mnie panika. Nie mam odwagi przełożyć spotkania - może dlatego, że przekładałam je już sześć razy - więc nie otwieram wesołkowi drzwi, udając, że nie ma mnie w domu. W ciągu dnia nie odbieram telefonu, a wieczorem spotykam się z zielonookim. Rozmawiamy sobie spokojnie o jego nowym chłopaku i eksperymentach łóżkowych, które zaczął praktykować, aż tu nagle rozlega się głośne walenie do drzwi. Sprawdzam przez wizjer. Na obskurnym korytarzu  stoi wesołek z jakimś kumplem w kapturze. "Nie otwieraj mu, zaraz sobie pójdzie! Co to za typ. Jakiś wariat, żeby się tak dobijać?". Gaszę światło i siedzę z zielonookim dobre 20 minut, a wesołek puka. W końcu dzwoni moja komórka, którą świetnie słychać w całym mieszkaniu. Nie odbieram. Po pięciu minutach dostaję smsa o treści "Słyszałem twój telefon, wiem, że jesteś w domu. Poczekam, aż mnie wpuścisz". Cała w panice, czując się jak żona ukrywająca przed mężem kochanka w szafie, zostawiam w ciemnym pokoju swoją niespełnioną miłość i idę otworzyć drzwi. Zakapturzony kolega okazuje się całkiem sympatyczny, a wesołek wymusza na mnie deklarację kolejnego spotkania. Głupio mi jest po raz setny wystawić go do wiatru, więc spędzam z nim fascynujące parę godzin, patrząc jak gra na kompie w NBA. Po dziesiątym rzucie Michaela Jordana jestem lekko poirytowana, po dwudziestym pojawia się niedowierzanie, po trzydziestym pozostaje mi już tylko czekać, aż śmierć nadejdzie.....  
Tamto spotkanie stanowi jedno z najnudniejszych momentów mojego życia, jednak, ponieważ wesołek nadal chce się widywać, nie umiem odmówić.

Zaczynamy sporo rozmawiać przez telefon. Godzinami....Mamy o czym i o kim z racji tego, że chodzimy do tej samej klasy. Wesołek przy bliższym poznaniu okazuje się całkiem inteligentny i nawet dowcipny. Jest bardzo wysoki, co sprawia, że czuję się przy nim jak mała kobietka. Wyjątkowo szczupły, z płaskim lekkim kaloryferkiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności zaczyna ładnie pachnieć. Nie są to drogie perfumy zielonookiego, ale stara się. Pomaga mi dużo w lekcjach. Dzięki niemu nie muszę już wydawać pieniędzy na korepetycje z matmy. Kiedy się wściekam i rzucam książkami, on ze stoickim spokojem je podnosi i dalej rozprawia o liczbach i działaniach.  Jest naprawdę dobry w przedmiotach ścisłych, choć koszmarnie leniwy. Zaczynam go lubić......

Ciemny pokój. W tle płyta Natalii Oreiro.
"Przyniosłem Ci prezent". Żółciutka świeczka w kształcie pomarańczki ląduje w moich dłoniach. Zapalam i trzymam. "Pięknie wyglądasz w tym świetle. Naprawdę ślicznie". Ja się komuś podobam? Ja??!!! Biorę wesołka za rękę i idziemy na spacer do pobliskiego parczku. Jestem bardzo podekscytowana, szczęśliwa. Siadamy na zimnym kamieniu. "Zamknij oczy i wytrzymaj tak przez minutę" - wołam. Zamknął. Przybliżam się i szybko całuję go w usta. Krótko, delikatnie. "To było przyjemne" - woła i bierze mnie na ręce. Czuję się leciutka jak piórko. Jak mała, bezbronna kobietka. Czuję, że komuś na mnie zależy, że jestem coś warta.......


ciąg dalszy nastąpi




poniedziałek, 7 grudnia 2015

Usunąć bloga? Nie!

Witajcie,
ten post stanowi krótki, acz treściwy przerywnik zapowiedzianych przeze mnie historii miłosnych.
Chwilowo liczba wejść na mojego bloga zmalała i zmartwiło mnie to. Zaczęłam się zastanawiać, co może być tego przyczyną i jak zwykle w myślach krytykować samą siebie.

"No tak, nie powinnam umieszczać tak osobistego wpisu jak ten o zielonookim. Siara tak się obnażać przed obcymi ludźmi. Pewnie ludzi przestało interesować co piszę. Tak, na pewno. Post był przydługi. Założę się, że moja psychoterapeutka uważa, że przesadzam ze szczerością i odbiegam od założeń umieszczania pozytywnych wpisów i dodawania otuchy innym nieszczęśliwcom. Założę się, że w jej oczach moje wpisy są kwintesencją obciachu. Może by tak skasować ten wpis, albo nie! Może by tak całego bloga skasować, bo w ogóle nie jest profesjonalny i NA PEWNO mało kogo interesuje!!! I tak dalej i tak dalej i tak dalej.....".

Czytałam dziś, kilka innych blogów i fakt - są profesjonalne, całkiem mądrze napisane. Wiele w nich rad jak walczyć z depresją i negatywnym myśleniem. Jednak mam wrażenie, że osoby, które piszą te porady i mądre rzeczy nigdy nie chorowały na depresję, a wiedzę czerpią z różnych mądrych książek psychologicznych. Te blogi są podobne do siebie. Chętniej przeczytałabym jakieś zapiski o czyjejś walce z chorobą. Coś osobistego, życiowego. Czyjeś zwierzenia, im osobistsze tym lepsze!

I wiecie co? Mój blog taki właśnie jest. To jego zaleta, coś co go wyróżnia. Dlaczego mam jak zwykle słuchać wewnętrznego krytyka? Po co mam naśladować innych? Tylko po to, żeby mieć więcej wejść? Zależy mi na tym, żeby ktoś mnie czytał, ale lepsze jest kilka osób, które obchodzi umieszczana przeze mnie treść, niż jakże popularne ostatnio i przerażające wręcz obs/obs, kom/kom. 

I wiecie co? Cieszę się, że u mnie można poczytać o całowaniu "na języczki" i posłuchać bardzo popularnego w czasach mojej młodości, jakże obciachowego The Kelly Family. Nie bądźmy tacy jak wszyscy. Bądźmy po prostu sobą.......

sobota, 28 listopada 2015

Pierwiosnek


Kiedy skończyłam pierwszą klasę podstawówki matka przeniosła mnie do nowej szkoły. Może, gdyby tego nie zrobiła, dziś byłabym zupełnie kimś innym? Osobą pewną siebie, przebojową i radzącą sobie świetnie w życiu? Niestety stało się...Ta decyzja spowodowała, że na mojej drodze pojawiła się pierwsza wielka niespełniona miłość. Była to głęboka fascynacja a nawet obsesja, która skutecznie zabiła we mnie wiarę w siebie i spore pokłady woli walki, którymi dysponowałam jeszcze jako dziecko. Zaczęło się dość niewinnie....

Do tej pory pamiętam fragmenty dziecięcego wierszyka o pierwiosnku, którego kazała mi się nauczyć moja nowa wychowawczyni. Mówiąc ten wierszyk pierwszy raz, wśród grupki dzieci stojących pośrodku salki do katechezy, dostrzegłam zielonookiego. Miałam 9 lat i już wiedziałam, że to on zostanie moim mężem. Nie potrafię tego wytłumaczyć, było to doświadczenie wręcz mistyczne, którego nie da się opisać słowami.
Zbieg okoliczności sprawił, że posadzono nas razem w ławce. Próbowałam nawiązać z nim kontakt, jednak on nie zwracał na mnie większej uwagi. Był zajęty brylowaniem w towarzystwie innych popularnych w klasie chłopców. Razem z nimi straszył dziewczynki konikami polnymi, a gdy to go nudziło, był zajęty zalecaniem się do najładniejszej dziewczynki w klasie - małej miss. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że "chłopcy są guuupi" i przestałam zwracać na niego uwagę. Zajęłam się nawiązywaniem przyjaźni z dziewczynkami, miałam też innego kolegę, który zrywał mi kwiatki i regularnie odprowadzał do domu po lekcjach. Lata mijały, a mój kontakt z zielonookim był sporadyczny. Pojawiał się w zabawach i szkolnym życiu, jednak chwilowo nie stanowił obiektu westchnień - na szczęście miałam ciekawsze zajęcia. Do czasu....

Klasa szósta okazała się przełomem. Zielonooki często chorował, a że mieszkaliśmy na tej samej ulicy przychodził do mnie po lekcje. Zaprzyjaźniliśmy się. Szalenie podobało mi się jego poczucie humoru - złośliwe, sarkastyczne i jednocześnie inteligentne. Świetnie bawiłam się w jego towarzystwie, nigdy mnie nie nudził. Imponował mi tym, że miał lepsze stopnie. Najbardziej pociągające dla mnie było jednak to, że diametralnie różnił się od pozostałych chłopców w klasie. Zielonooki był dzieckiem z tzw. "dobrego domu", "na poziomie". Nie przeklinał, nie bekał, nie puszczał bąków, nie poklepywał dziewczyn po tyłku, jak to jego koledzy mieli w zwyczaju, jednym słowem wyrastał ponad szerzące się w mojej klasie prostactwo. Z biegiem czasu, właśnie przez to, że świetnie się uczył, stał się obiektem zazdrości tępionym przez innych chłopców. Ja, mimo, że bardzo chciałam być popularna i lubiana, a kontakty z nim szkodziły mojej reputacji, miałam to głęboko w dupie. Zapatrzyłam się w niego jak w święty obrazek. Chciałam wciąż przebywać w jego towarzystwie, a gdy rozmawiał z innymi dziewczynkami byłam smutna i zła. Miałam pecha, gdyż jemu przez całą podstawówkę podobała się wspomniana wcześniej mała miss, o czym otwarcie i bez krępacji mnie informował. W końcu byłam jego przyjaciółką, więc czemu nie miałby być szczery? Z tego, że sprawia mi tymi słowami niesamowitą przykrość, chyba nie zdawał sobie wówczas sprawy.

Wola walki, jaką wtedy jeszcze w sobie miałam, oraz przekonanie, że jestem wartościowa i mogę się podobać płci przeciwnej, powodowały, że walczyłam o jego uwagę jak lew. Powiedziałam sobie "ten, albo żaden inny" i stopniowo zaczęłam realizować plan podbicia jego serca. Starałam się nie zalecać do niego zbyt otwarcie - na to byłam za dumna. Kombinowałam jednak jak tylko mogłam. Na szkolnej dyskotece zamieniałam kotyliony, tak, żebyśmy musieli razem zatańczyć. Siedziałam za nim w ławce po to, by sprawnie przebiegała między nami komunikacja, często wysyłanych przeze mnie liścików. Namawiałam go, żeby brał ze mną udział w szkolnych przedstawieniach, wtedy po szkole, na próbach, też mogliśmy przebywać razem. Załatwiałam z nauczycielami jak najczęstsze dyskoteki klasowe - wiadomo tam gdzie ciemno i można się przytulać szanse na płomienne uczucie wzrastają. Kiedy sama stałam się obiektem westchnień innego kolegi z klasy, stwierdziłam, że świetnym pomysłem będzie wzbudzanie w zielonookim zazdrości. Mój adorator w błogiej nieświadomości pisał mi listy miłosne, a ja oczywiście chwaliłam się nimi najlepszemu przyjacielowi. Pobiłam samą siebie, kiedy wymyśliłam występ zespołu Spice Girls. Przed całą szkołą, jako jedna ze spicetek, wiłam się w wydekoltowanej, kusej kiecce, na kolanach swojego adoratora od listów, ściągając mu krawat i rozpinając koszule - tak, wszystko to sama wymyśliłam!!! Nauczycielki były lekko zgorszone, pół podstawówki pękało ze śmiechu, a  w zielonookim coś drgnęło. "Było warto" - pomyślałam. 
Jakiś czas po występie zaproponował mi, że nauczy mnie jak się całować. Początkowo byłam wniebowzięta, jednak, gdy usłyszałam, że to ma być pocałunek "na języczki" mało nie zemdlałam. I tak kolejne pół roku on usiłował mnie pocałować, a ja uciekałam, gdzie pieprz rośnie. Naturalnie bardzo tego chciałam, ale byłam zbyt wstydliwa. Jego to wyraźnie zachęcało, a mi wzrok wysiadał od wiecznego wertowania po nocach "Sztuki pocałunku" nie pamiętam już czyjego autorstwa . W między czasie jakiś tydzień byliśmy parą, później znowu przyjaciółmi. Czas leciał.....

W ósmej klasie wreszcie się stało. Doświadczyłam pierwszego prawdziwego pocałunku. Zielonooki rzeczowo podszedł do sprawy. Pocałował mnie tylko po to, żeby wyprzedzić mojego kilkudniowego nowego chłopaka - tego od kwiatków z dzieciństwa. Chciał być pierwszy o czym oczywiście nie omieszkał mnie poinformować. On podszedł do sprawy bardzo technicznie, dla mnie to był dowód miłości. Sam pocałunek nie był wcale jakiś super przyjemny, tym bardziej, że zielonooki nosił aparat na zęby.... Nie zraziło mnie to ani trochę... Moje uczucie było bardziej platoniczne.
Z czasem zaczęłam o nim marzyć w inny sposób. Pragnęłam jego dotyku, bardziej interesował mnie również fizycznie. On zaczął się zmieniać. Pojawił się lekki, przyjemnie drapiący zarost, dłuższa grzywka opadająca na oczy, seksowne markowe ciuchy i przede wszystkim piękne męskie perfumy, których zapach czuję po dziś dzień. Zielonooki dbał o siebie bardziej niż ja. Był coraz przystojniejszy, a gdy na bierzmowaniu pojawił się, jako jedyny z chłopców, w beżowym garniturze, wyglądał wręcz bajecznie. Jak zwykle wyróżniał się z tłumu, a ja mogłabym wtedy, w tym kościele, zostać na wieczność i  wpatrywać się w niego godzinami. 

Byłam za młoda, żeby dostrzec, że mój ideał ma w łazience więcej kosmetyków ode mnie, a gazety z nagimi chłopcami, które pokazuje mi w tajemnicy przed swoimi rodzicami są trochę podejrzane. Nie wydawało mi się niczym dziwnym,że zbyt często przebywa w damskim towarzystwie, choć niepokoiło mnie nieco, że ocenia naszego klasowego zawadiakę jako "bardzo przystojnego" i oferuje mu bezinteresowną pomoc w lekcjach, mimo, że nigdy nie byli nawet kolegami. Może nie chciałam niczego widzieć.... 

Po podstawówce każde z nas poszło do innego liceum i spotykaliśmy się już coraz rzadziej. Szalenie mi go brakowało. Marzyłam o nim dniami i nocami, w końcu przecież "tylko on, żaden inny". Miałam 15 lat i  w mojej głowie pojawił się nowy pomysł. Nowe pragnienie.
Tego wieczoru matka poszła na nocny dyżur do pracy. Byłam sama w domu. W dzień wysprzątałam mieszkanie, kupiłam szampana i lodowy torcik. Ubrałam się ładnie, wyperfumowałam. Założyłam nowiuteńki koronkowy staniczek marki Triumph - miałam go już na co założyć. Zaprosiłam go. Jakiś czas rozmawialiśmy, on opowiadał o tym jakich to nie ma "zajebistych lasek" w nowej klasie, oraz o KOLEDZE z którym całował się podczas wakacji! Pachniał pięknie jak zawsze. Leżeliśmy obok siebie na łóżku. Nie wiem czemu wtedy rozsądek nie powiedział mi "przestań, zatrzymaj się!". Przysunęłam się do niego i ściągnęłam bluzkę. "Cnotka niewydymka", którą zawstydzał zwykły pocałunek, odważyła się pokazać nowy koronkowy staniczek marki Triumph i zainicjować swój pierwszy w życiu seks. Zielonooki wtedy.... wybuchnął głośnym śmiechem. Niewidzialna ręka zdzieliła mnie mocno w twarz. Usiadłam, ubrałam się i zaczęłam modlić w duchu, żeby się przy nim tylko nie rozpłakać. Zachować resztki godności. On również usiadł i powiedział "Ty się przy mnie zmarnujesz, daj spokój, znajdź sobie kogoś lepszego". Cały czas się uśmiechał. Potem próbował jeszcze o czymś ze mną rozmawiać, ale ja nie słyszałam już jego słów. Siedziałam jak skamieniała i powtarzałam w duchu "tylko się nie rozpłacz, tylko się nie rozpłacz, tylko się nie rozpłacz!!!". Później wyszedł. 

To był koniec. Tamtej nocy umarła we mnie wola walki, a poczucie własnej wartości sięgnęło dna. Tamtej nocy wypaliłam swoją pierwszą paczkę papierosów, których gorzki smak zmieszał się ze smakiem słonych łez................





poniedziałek, 16 listopada 2015

Zapowiedź historii miłosnych


Witajcie,

nie wiem czy Was tak naprawdę w ogóle interesują moje wpisy, ponieważ mało komentujecie. Kiedy zakładałam ten blog myślałam, że będzie w nim więcej porad jak radzić sobie z obniżonym nastrojem i innymi zaburzeniami, które wyciągałam swego czasu z różnych książek -  głównie zagranicznych autorów. Ciągnie mnie jednak, póki co, do wspomnień i opisywania własnego życia. 

Nie wiem czemu tak jest, ale mam poczucie, że kiedy już dodam tutaj wpis traktujący o czymś dla mnie ważnym, co przeżyłam, a co było przykre, zrzucę z siebie pewnego rodzaju ciężar. Nie myślałam nigdy, że pisanie może pomagać terapeutycznie, ale od kiedy to robię czuję się lepiej. Dlatego kolejne posty, które teraz będę umieszczać dotyczyć będą moich niespełnionych miłości. 

Mam nadzieję, że Was nie zanudzę, dla pocieszenia dodam, że obiektów mych westchnień było tylko trzech i nie łączyły mnie z nimi przygody tak interesujące jak na kartach pamiętnika Fanny Hill - XVIII wiecznej kurtyzany. Nad powyższym faktem ubolewam nieco, gdyż w moim wieku przydałoby się mieć jakieś ciekawe doświadczenia erotyczne, zamiast platonicznych miłości i beznamiętnej kopulacji uprawianej w celu utraty dziewictwa a później to już chyba tylko "dla zasady". Liczę, że czytają mnie osoby pełnoletnie i temat seksu, jeśli się pojawi nikogo nie zgorszy - w końcu to element życia, a że żyjemy w dobie internetu, gdzie można być anonimowym, pozwolę sobie na lekką dawkę ekshibicjonizmu. Posty wkrótce.

pozdrawiam Was ciepło

niedziela, 8 listopada 2015

Pokonać siebie

Witajcie moi drodzy!

Tym razem będzie zwięźle.

Filmik, który umieszczam poniżej nie wymaga zbyt wielu słów.
Każdy kto walczy z własnym lękiem na pewno doceni niesamowitą odwagę jego bohaterki.
Kiedy to oglądałam bardzo się wzruszyłam.
Zaledwie 6 minut pokazuje, że jeśli się czegoś naprawdę chce i walczy o swoje marzenia, to można je zrealizować. Jeśli i Wam po obejrzeniu nasuwają się jakieś wnioski komentujcie, chętnie posłucham.





sobota, 7 listopada 2015

Księżniczka


"Wszystkie dzieci nasze są" Majki Jeżowskiej brzmiące w głośnikach na dużej sali gimnastycznej przystrojonej błyszczącymi ozdobami z papieru. Mnóstwo małych dzieci podskakujących wesoło w rytm muzyki. Trwa szkolny bal klas 1 - 3. Na środku sali, ubrana w balową sukienkę w srebrnej koronie na głowie, stoi ładna długowłosa dziewczynka - typowa mała miss. Wokół niej grupka chłopców kłóci się zażarcie, który będzie mógł z nią zatańczyć. Ona śmieje się wesoło kokieteryjnie potrząsając włosami. Myślicie, że to ja nią jestem?

Otóż niestety moi drodzy to nie ja, ale ja też tam jestem. Siedzę pod ścianą w długiej "kiecy" jak dla starej baby, bez korony, choć niby też jestem przebrana za księżniczkę. Mama stwierdziła, że korona mi niepotrzebna - fakt żadne nakrycie głowy nie odwróciłoby uwagi od mojej jakże oryginalnej kreacji. Jestem obrażona na cały świat i obserwuję z zazdrością małą miss. Nie mam ochoty bawić się z innymi dziećmi i myślę tylko o tym "dlaczego wokół niej stoi wianuszek chłopców a mnie żaden nie poprosił do tańca". Tak upływa mój pierwszy szkolny bal. Obiecuję sobie, że za rok, ja też będę wyglądała jak prawdziwa księżniczka.

Mija rok. Kolejny szkolny bal. Dźwięki jakże popularnej w tamtych czasach lambady niosą się po sali. Mała miss w tej samej sukience i koronie tańczy z najprzystojniejszym chłopcem w klasie. Ja też tam jestem. Tym razem mam na sobie śliczną nową sukienkę. Znowu jednak podpieram ścianę a obok mnie ani jednego chłopca. Jakaś dziewczynka chwyta mnie za ręce i ciągnie na parkiet. Idę niechętnie. Cały czas myślę "Sukienka nie pomogła, jestem brzydka, nigdy nie będę taka jak ona". Jest mi przykro. Mała miss staje się moim obiektem zazdrości na kolejne parę lat, podczas których jest najpopularniejsza wśród rówieśników, zostaje wybrana dwukrotnie miss szkoły i przewodniczącą zarówno klasy jak i szkolnego samorządu. Z każdym jej sukcesem moje poczucie wartości maleje, bo jak to możliwe że ja nie jestem tą pierwszą, najładniejszą i najbardziej docenianą? Co jest ze mną nie tak?!

Mijają lata. Tym razem szkolna wycieczka w drugiej klasie liceum. Górskim szlakiem idzie nastolatka. Choć teren niesprzyjający ma na sobie kozaczki na obcasach, pełen makijaż i szminkę na ustach mimo, że pada deszcz. Myślicie, że to ja nią jestem?

Otóż niestety moi drodzy to nie ja, ale ja też tam jestem. Ciągnę się na samym końcu wycieczki w glanach i szarawej kurtce a postawą przypominam "kalwaryjskiego dziada". Myślę sobie "Jak ona to robi, że tak świetnie wygląda, laska z niej a ja jestem.... taka..... brzydka i zaniedbana". Kolejny obiekt zazdrości powoduje, że zmieniam swój wygląd. Farbuję włosy na blond, zaczynam nosić niewygodne obcasy i spódniczki mini. Mężczyźni oglądają się za mną na ulicy. Tym razem powinnam być już dowartościowana. Wyobraźcie sobie, że wcale nie!. Nie czuję się atrakcyjna, bo nie wyglądam tak jak ona. Nie jestem NIĄ i we własnych oczach nadal jej nie dorównuję. Ona i tak wygląda lepiej, jest popularniejsza, sto razy bardziej przebojowa i ma lepsze stopnie. Nauczyciel języka polskiego, będący dla mnie wielkim autorytetem, mnie nie zauważa i ocenia przeważnie na tróje a ją wychwala pod niebiosa i stawia jej wiecznie piątki. Karze jej przechadzać się po sali, żeby pokazać nam jak świetnie się dziś ubrała. Do jasnej cholery co jest ze mną nie tak?!.

Dziś z perspektywy czasu wiem już co.
Chciałam być zawsze NAJ. Wciąż porównywałam się z innymi. Widziałam masę zalet w kimś a niewiele w sobie. Myślałam, że przebranie na bal, obcasy czy spódniczka mini pozwolą mi prześcignąć obrany przeze mnie ideał a wystarczyło tylko zmienić myślenie. Chłopcy z mojej szkoły podstawowej nie byli wyrocznią dziewczęcej atrakcyjności, mogłam ich olać i bawić się dalej beztrosko z koleżankami. Nauczyciel języka polskiego nie był nieomylnym wybitnym znawcą polskiej literatury, może ktoś inny moje pisane po nocach wypracowania oceniłby na piątkę.
Każdy z nas jest INNY, nie ma lepszych czy gorszych. Nie budujmy swojego poczucia własnej wartości na zdaniu napotkanych osób. Jeden nas doceni, inny skrytykuje i to tylko od nas zależy, którą opinię weźmiemy sobie do serca. Nie pozwólcie, żeby ludzie, którzy nie są wcale od was lepsi wpływali na to co o sobie myślicie!

Na zakończenie z nieskrywaną przyjemnością pragnę nadmienić, że mała miss się roztyła, a laska z górskiego szlaku od nadmiaru tapety postarzała o jakieś dwadzieściapięć lat i wygląda jak moja matka, co i tak nie zmienia faktu, że zawsze była "pusta jak bęben", miała "siano w głowie" a teraz od tych kozaczków na obcasie napewno ma haluksy.....

sobota, 17 października 2015

Pigułki szczęścia


"Ze mną jest wszystko w porządku to tylko zachwiana równowaga chemiczna w mózgu". Dziewięć lat na antydepresantach bez przerwy. Bardzo długi czas byłam zwolenniczką farmakoterapii. Nie wiem czy dalej jestem, biorąc pod uwagę jak się czuję.

Teraz zażywam Fluoeksetynę - sławny w USA Prozac i mój organizm szaleje mimo. że byłam już na tym leku kilkukrotnie. Jedyne co mi się kojarzy ze stanem, jaki przechodzę to - ja pierniczę zabrzmi to idiotycznie - transformacja w wampira. Poważnie. Jakbym nabierała jakichś nadnaturalnych zdolności. Widzę barwy wyraźniej, czuję zapachy bardziej intensywnie, smak mi się zmienia. Najgorsza jest potworna irytacja i mrowienie w dłoniach, które mi przeszkadza w zrobieniu czegokolwiek. Mdli mnie jakbym była w ciąży, nadmiernie się pocę. System nerwowy po prostu siada. Miałam wczoraj taki moment, że nie mogłam ruszyć rękoma, jak gdyby organizm mi się po prostu zaciął! Nie było to spowodowane stresem, tylko działaniem tej super zbawiennej serotoniny. Może i jestem wariatem (włączył się nadmierny krytycyzm - w porównaniu z ludźmi z psychiatryka jestem tylko zaburzona) ale to co się teraz ze mną dzieje jest winą tylko i wyłącznie tabletek szczęścia. Powinno minąć za jakiś czas. Nie całkowicie, ale chociaż o połowę. 

Jedynym momentem kiedy czuję się normalnie to kilka minut pobytu w lodowatej wodzie, kiedy jestem w saunie. Wówczas, gdy moje ciało zamarza nie mam tej kretyńskiej nadwrażliwości na bodźce. Polecam wszystkim "psychicznym" się przełamać i poczuć to hardcorowe uczucie nieważkości kiedy to rozgrzany do czerwoności organizm zanurza się w lodowatej wodzie. Najlepiej zanurkować i z wstrzymanym oddechem wytrzymać kilka sekund. Bardzo odświeżające uczucie - bolesne też, ale odrobina masochizmu jeszcze nikomu nie zaszkodziła - to stwierdzenie nie dotyczy cięcia się :P.

Kiedy pierwszy raz zaczęłam brać Prozac też czułam się fatalnie. Warto jednak nadmienić, iż po jakimś miesiącu zażywania miałam cudowny wzlot. Pamiętam jak wybrałam się z matką i byłym chłopakiem do centrum handlowego. Podobało mi się wtedy dosłownie wszystko co zobaczyłam na wystawie, nawet kolor gówna zdawał się cudownie miodowy. Zagadywałam ekspedientki, nie miałam najmniejszego problemu z kupieniem czegokolwiek. Do tej pory podczas robienia zakupów odczuwałam lęk, nie cierpiałam tego wręcz. Wówczas nic, czysta radość ze zwykłego oglądania ciuchów! Zniknęły moje problemy z orientacją w terenie, wreszcie wiedziałam gdzie jestem i nie bałam się, że się pogubię między półkami. Rozsadzało mnie uczucie szczęścia a problemy nie istniały. Później minęło i znormalniało.

Mam dziś kłopot ze skupieniem się na tym poście, z ubraniem myśli w słowa. Pisanie mnie drażni. Zresztą jak wszystko. Płodząc to chciałam pokazać zalety i wady antydepresantów, ale chyba mi nie wyszło. Mętne to wszystko ale zostawię. Wkońcu mam prawo mieć lepszy i gorszy dzień, czyż nie?

środa, 14 października 2015

Czerwony fotel


Dwa czerwone fotele, kiepsko pomalowana ściana za tym na którym jakieś pół roku temu usiadła ONA. Właściwie to ona już tam była a to ja pojawiłam się na swoim miejscu. Miejscu KLIENTA. Rozpoczęłam terapię w nurcie Gestalt.

Początkowo ONA wydała mi się dosyć nijaka, podobna do innych psychoterapeutów u których byłam kilka razy, ostatecznie rezygnując z myślą "szkoda pieniędzy". Szlak mnie trafiał, kiedy za każdą kolejną sesję przyszło mi zostawiać JEJ na biurku stówę, ale polubiłam JĄ jako osobę a właściwie swoje wyobrażenie o NIEJ, bo tak naprawdę pojęcia nie miałam jaka jest naprawdę. Słyszałam z JEJ ust "nie jesteś sama", "przejdziemy przez to razem", "wiem że jest Ci ciężko".

Na początku byłam sceptyczna a wszystkie miłe słowa, które od NIEJ słyszałam traktowałam jako próbę polepszenia mi nastroju, po to bym za tydzień wróciła ja i stówa z portfela mojej matki. Stopniowo jednak zaczęłam czuć się bezpiecznie, nabrałam zaufania. Miałam nieodparte przeczucie, że trafiłam na naprawdę dobrego człowieka, któremu nie jest obojętny los innych ludzi. Dodatkowo JEJ wykształcenie, tytuły jakie miała, sposób wypowiadania się i często trafne spostrzeżenia, które rzucała niby od niechcenia, utwierdzały mnie w przekonaniu, że to psychoterapeuta idealny dla mnie.

Nawet się nie spostrzegłam, kiedy stała się dla mnie kimś cholernie ważnym. Stała się czymś na wzór przyjaciółki, starszej siostry, może nawet matki. Kimś kto mnie wysłucha, pocieszy i da ciepło drugiego człowieka, którego mi tak potwornie brakowało. Zrobiłam straszny błąd traktując JĄ w ten sposób i przekraczając granice. Momentem kulminacyjnym było zaproszenie JEJ do znajomych na Facebooku. Zmieniła zdjęcie profilowe. Wyglądała na nim tak ładnie i dziewczęco, że mimo, iż wcześniej widziałam jej profil i był mi obojętny tym razem skusiłam się.

Wyjątkowo łatwo przyszło JEJ sprowadzić mnie na ziemię. Zaproszenia nie przyjęła. Poinformowała mnie bardzo rzeczowo, że tylko po zakończeniu terapii i okresie karencji możliwe jest jakiekolwiek utrzymywanie kontaktów towarzyskich podkreślając "jeśli obie strony tego chcą", powiedziała też jasno "ja nie jestem Twoją koleżanką".Te słowa odbiły się w mojej głowie szerokim echem i choć wiem, że to prawda wolałabym ich nigdy nie usłyszeć. Wcześniej mogłam pisać do NIEJ smsy, zawsze odpisywała, dodawała mi otuchy, czułam że mam do kogo się zwrócić. Po tym kiedy wysłałam JEJ wiadomość że wzięłam dużo leków i bardzo źle się czuję - zabroniła tej formy kontaktu ograniczając ją tylko do umówienia się na spotkanie. Zagroziła również, że jeśli dostanie następnego takiego smsa, wzięła to chyba za informowanie jej o próbie samobójczej, zadzwoni pod 112. Głównie nie zapomnę słów "jeśli chcesz się zabić zrób to ale ja nie chcę o tym wiedzieć" - kolejny tekst, który prawie mnie sparaliżował. Na koniec sesji usłyszałam dla kontrastu "życzę Ci naprawdę dobrego życia, może nawet Tobie bardziej niż innym moim klientom".

Ostatnia nasza sesja była koszmarem, wytrzymałam 30 minut i zrezygnowałam. Poszłam tam z nadzieją, że choć trochę poprawi się moje samopoczucie a usłyszałam "zafiksowałaś się na tym, żeby znaleźć pomoc, nie czekaj, aż ktoś Cię uratuje, bo to nie nastąpi. Musisz uratować się sama". Kilkukrotnie ONA pytała mnie czy na pewno chcę terapii, jakby czekała, aż zrezygnuję i pozbędzie się natręta, wrzodu na tyłku, śmiecia. Zdenerwowana takim podejściem spytałam, czy mam wyjść a w odpowiedzi usłyszałam "rób co chcesz w końcu jesteś dorosła".

Stało się dla mnie najgorsze co mogło się stać. Po raz kolejny ktoś mnie odrzucił. Minęło już trochę czasu, a ja czuję się jakbym miała żałobę. Jakby odszedł ktoś mi drogi, cenny, "mój anioł". Moja psychoterapeutka zmieniła do mnie podejście i nie będzie już taka jak była wcześniej. Zawiniłam bo "pokochałam" nierzeczywisty obiekt, który stworzył mój przesiąknięty psychotropami mózg i choć zdaję sobie z tego sprawę jest mi tak cholernie źle. Może gdyby to był ktoś inny znienawidziłabym go życząc wszystkiego najgorszego, ale jakoś JEJ nie potrafię. Boję się tego co jeszcze od NIEJ usłyszę, boję się JEJ chłodu, dystansu, który się pojawił, czuję nawet niechęć przed spotkaniem, choć o dziwo dalej JĄ lubię. Przede wszystkim czuję żal...Żal po stracie.....

Ta kobieta to mój siedemnasty psychoterapeuta i choć z anioła stała się w pewnym sensie mym katem nie odpuszczę słyszycie??? Nie rzucę tej pieprzonej terapii, mimo że, gdy tam idę, jest mi tak strasznie głupio i wstyd. Stawie temu czoła. Nadejdzie jeszcze taki dzień, kiedy zejdę z tego cholernego czerwonego fotela wolna od lęku i swoich demonów a wtedy szczęście będzie już tylko na wyciągnięcie ręki......

sobota, 12 września 2015

Wzloty i upadki




WHITNEY HOUSTON "SZUKAM CIĘ"
Kiedy kładę się
Niebiosa teraz słyszą mnie
Zgubiłam się bez jakiejkolwiek przyczyny
Po oddaniu tego wszystkiego, co należało do mnie.


Przyszły burze śnieżne
I zaciemniły moje słońce
Po wszystkim tym, przez co przeszłam
Do kogo teraz mam się zwrócić? 

Szukam Cię
Szukam Cię
Gdy straciłam całą swoją siłę
To odnajduję ją teraz w Tobie.
Szukam Cię
Szukam Cię
Kiedy melodia się urwie
W Tobie odnajdę tę piosenkę
Szukam Cię.

Prawie tracę oddech
Nie ma już o co walczyć
Tonę, by już nie wzbić się ponad powierzchnię
Szukam otwartych drzwi

I każda droga, którą obrałam
Prowadzi do tego, że czegoś żałuję
I nie wiem czy mi się uda
Nie mogę zrobić nic prócz podniesienia głowy do góry

Szukam Cię
Szukam Cię
Gdy straciłam całą swoją siłę
To odnajduję ją teraz w Tobie.
Szukam Cię
Szukam Cię
Kiedy melodia się urwie
W Tobie odnajdę tę piosenkę


Moje bariery zostały złamane
Moje ściany zostały zniszczone
Waląc się na mnie

Pada deszcz 
Klęska nadchodzi
Potrzebuję Cię, byś mnie uwolnił

Zabierz mnie z dala od tej walki
Potrzebuję Cię
Niech pada na mnie Twój blask

Szukam Cię
Szukam Cię
Gdy straciłam całą swoją siłę
To odnajduję ją teraz w Tobie.
Szukam Cię
Szukam Cię
Kiedy melodia się urwie
W Tobie odnajdę tę piosenkę
Szukam Cię.


Witam Was,
nie wiem właściwie do kogo piszę, gdyż mało kto tutaj zagląda. Czy wymyślanie sobie odbiorców własnych wypocin zakrawa już na schizofrenię?. Jeśli tak to moja choroba staje się coraz barwniejsza....Super.....

Wiecie co?
Zaczynam mieć chyba ten cały optymizm głęboko w dupie! Blog w założeniu miał pomagać osobom chorującym na depresję, ale chyba nie spełni tego zadania, jeśli pisząca go osoba wciąż czuje, że znajduje się w "czarnej dupie".

Czasami zastanawiam się jakby wyglądało moje życie, gdybym widziała sens w tym co robię. Sens w chodzeniu na wolontariat, gdzie czuję się niepotrzebna i nieważna, sens w spotykaniu się z ludźmi z netu w poszukiwaniu przyjaciół - cokolwiek znaczy to słowo - a nawet sens w pisaniu tego cholernego bloga, którego prawie nikt nie czyta. Jakby to było obudzić się i powiedzieć sobie "wstawaj dziś masz dużo do zrobienia, ruszaj się czas goni, tyle zajęć przed tobą". Byłoby przyjemnie....Kiedyś kiedy jeszcze chodziłam do szkoły takie właśnie miałam poranki. Zaczynam zapominać już jak to jest mieć ten "skarb" w postaci poczucia sensu życia.

Miałam kolejny "zejściowy" tydzień a właściwie dalej mam, bo nie wiadomo czy jutro wstanę w ogóle z łóżka. Jak to zwykle w depresji bywa w nocy czuję się trochę lepiej. Mogę napisać te parę zdań. Jak się zaczęło?

Robię wolontariat w jednym z domów pomocy społecznej dla osób starszych. Prowadzę z pensjonariuszami terapię zajęciową - malujemy, wycinamy ogólnie zajęcia plastyczne. Już się trochę oswoiłam z tym miejscem, zapamiętałam parę imion, przeprowadziłam parę zajęć. Zaczynało być naprawdę fajnie. Kierowniczka zawołała mnie do siebie i powiedziała mi, że dostanę grupę 5 osób z otępieniem, która w ten dzień, gdy ja jestem wcale nie musi przychodzić do placówki. No tak od dni w których seniorzy muszą przychodzić są pracownicy, którym dodatkowo za zajęcia się płaci, a od dni tzw awaryjnych - a może komuś będzie się chciało ruszyć tyłek - jestem JA światowej klasy terapeuta zajęciowy pracujący za darmoszkę.

Taka poczułam się zajebiście doceniona po tej rozmowie, że dostałam jakiegoś ataku w drodze do domu - ponoć paniki. Nie mogłam ruszyć ręką było mi bardzo słabo,ciemno przed oczami, ledwo doszłam do domu. Potem nawrzeszczała na mnie matka, więc dostałam ataku agresji - poszedł w ruch widelec i torba podróżna oraz jakieś tam ciuchy. Następnie matka powiedziała, że mnie wyrzuci z domu i do śmierci się do mnie nie odezwie. Tego jak się poczułam cholernie nieważna po rozmowie z kierowniczką nie zrozumiała - oczywiście jak większości moich uczuć.

Potem był już tylko stan totalnej rozpaczy, brania podwójnych dawek Xanaxu i Nasenu i otępianie się ile wlezie by jak najwięcej spać. W chwili nieco wzmożonej aktywności, oczywiście w nocy, postanowiłam poszukać w necie nazw leków, które po przedawkowaniu wywołują atak serca bądź w miarę szybki zgon. Zaczęłam planować oddalenie się z tego świata - jak zwykle zabrakło mi odwagi. Następny dzień sama w domu już szykowałam się do wypicia alkoholu i połknięcia opakowania tabletek nasennych. W tle, dla podrasowania atmosfery, puściłam sobie piosenkę Whitney Houston, którą śpiewa do Boga - jedna z jej ostatnich - piękna, idealna na wieczny sen.
W końcu zaniepokojona wizją, że mogą mnie odratować i trafię do psychiatryka a wcześniej zrobią mi płukanie żołądka, zadzwoniłam z rykiem do matki i napisałam do swojego terapeuty, aby umówić się na spotkanie.

Na terapii zrobiłam z siebie żenującą ofiarę losu, a samo spotkanie nie dało rady wyrwać mnie z koszmarnego doła w jakim byłam. Później to już tylko sen, zjedzenie czegoś , sen. Dziś miałam iść z matką na saunę wypocić całe to gówno, którego się nażarłam przez ostatnie dni, ale nie dałam rady. Przed oczami robiło mi się ciemno, byłam bardzo słaba a zmuszenie się do wykonania jakiejkolwiek czynności typu ubranie się przyprawiało mnie o płacz i mdłości.

Opisałam to żebyście wiedzieli jak żyje się z depresją kiedy jest upadek. Z doświadczenia wiem że są też i wzloty, tylko tak trudno je sobie przypomnieć będąc w takim stanie.


czwartek, 13 sierpnia 2015

Burza



Witajcie,
dziś będzie mniej emocjonalnie i z większym dystansem:). Jak widać nadal żyję, moje okno pozostało nienaruszone, parapet się nie zarwał pod zbyt ciężkim tyłkiem. Niestety a może właśnie stety nie piszę tego posta z "mojej niebiańskiej pracowni - czytaj z zaświatów" tylko z ciasnego pokoju  w poniemieckiej kamienicy wymagającej stanowczego gruntownego remontu.
Pomyślicie pewnie, że nie powinno się nabijać z cierpienia a już tym bardziej z własnego. Właściwie czemu nie? Cy odrobina ironii i czarnego humoru nie przydaje się czasem w życiu?...Często bywam ironiczna - to część mojego charakteru, którą nie każdy lubi, ja jednak lubię ironię i sarkazm, więc będę je niekiedy stosować, nawet pisząc o swoim bólu i cierpieniu.

Założenie tego bloga i pisanie postów - tak aż dwóch - doprowadziło mnie do pewnego ODKRYCIA ważnego z terapeutycznego punktu widzenia.
Tak więc uwaga - werble - mam nadzieję, że czujecie to wzrastające napięcie - taaaadaaaam -  depresja potęguje z siłą huraganu nasze emocje i odczucia. Wiem brzmi niezbyt odkrywczo, ale dla mnie to naprawdę nowość. Pewnie, że piszą o tym w każdej książce o depresji, jednak jedno to czytać o czymś i niedokońca w to wierzyć a drugie to mieć dowód na samym sobie.

Do tej pory wydawało mi się, że moje odczucia względem świata i  swojej sytuacji są cały czas takie same czyli : "jestem nieszczęśliwa, nie wiedzie mi się w życiu, chcę się zabić bo nie widzę już sensu w tym wszystkim, dłużej nie wytrzymam". Zmianę takiego myślenia powodowała jedynie każda kolejna praca i związana z nią nadzieja, że teraz może być już tylko lepiej. Dotychczas według mnie takie negatywne myślenie o życiu nie wynikało wcale z choroby, na którą cierpię, tylko ze świadomości, że moja egzystencja jest po prostu tragiczna.

Aż tu nagle.....wchodzę na bloga czytam po jakichś paru dniach posta "Jedna gwiazda" i niedokońca trafia do mnie. że to ja to napisałam!!!. Oczywiście nadal mam myśli typu "chcę ze sobą skończyć, dalsza wegetacja nie ma sensu" ale z całą stanowczością nie ma w tym myśleniu już takiej dawki tragizmu i beznadziei co wówczas, gdy ta notka powstawała, a przecież moja sytuacja nie zmieniła się nawet o cal!!!Po skończeniu tego wpisu czytałam go po kilkanaście razy rycząc jak opętana a ból był naprawdę okropny. Dziś przeczytałam go i może i było mi przykro, żal samej siebie ale o 70 procent mniej niż wtedy.

O czym to świadczy? Ano o tym, że koleżanka depresja spotęgowała moje negatywne myśli i odczucia o te cholerne 70 procent, które gdyby nie jakiś głęboko zakorzeniony instynkt samozachowawczy, zapewne doprowadziłyby mnie na cmentarz, albo skazały na kalectwo do końca życia. Gwoli ścisłości mieszkam na 4 piętrze i nie jestem kotem sąsiadki, który kiedy zrypał się z parapetu złamał sobie tylko łapy, więc gdybym postanowiła "polatać" powyższe tragiczne scenariusze zapewne mogłyby się ziścić.

Odkrycie nr 2 w trakcie pisania było mi o tyle lżej, że musiałam się skupiać na tym co piszę, a to kierowało moją uwagę w nieco inną stronę. Poprawiałam błędy, redagowałam posta co pomagało mi się choć trochę uspokoić. To już dowodzi tylko świętej prawdy głoszonej we wszystkich publikacjach o depresji "człowieku znajdź sobie zajęcie".O sposobach na zorganizowanie sobie czasu wolnego napiszę nieco później, gdyż narazie staram się opanowywać tę sztukę.

Reasumując stan depresyjny zmienia Twoje myślenie, jest jak pojawiająca się nawałnica NIE WOLNO CI SIĘ JEJ PODDAĆ.
Lubisz pisać, chcesz podzielić się swoją historią? pisz bloga, pisz ile dasz radę, pisz nawet o tym że chcesz się zabić, pisz i skup się na monitorze, na literach, na swoim przekazie, a nie na oknie, żyletce czy fiolce tabletek!!!.Jeśli długo Ci nie mija a masz takowe leki - mówie o uspokajaczach - zażyj je i poczekaj. To w końcu minie a jeśli nie to napewno zelżeje!!!Czasami jest się w takim stanie, że człowiek nie ma siły na nic, wówczas trzeba ratować się farmakologią, ale jeśli dajesz radę rób cokolwiek!!!Pamiętaj - burza przeminie i wzejdzie słońce a nawet jeśli niebo pozostanie zachmurzone to chociaż przestanie padać.....
pozdrawiam Was ciepło

środa, 5 sierpnia 2015

Jedna gwiazda


No i stało się.
Depresja wróciła, czuję się tak okropnie, że mam ochotę wyć. Leżę w ciemnym pokoju,brzęczy włączony telewizor patrzę na jedną jedyną gwiazdę migoczącą na niebie za firanką i myślę sobie:" Chcę ze sobą skończyć, jestem taka zmęczona, Boże pozwól mi to skończyć".

Wspominam dobre chwile jakie przyniósł mi los, chwile gdy mogłam zakosztować NORMALNEGO życia, kiedy miałam swoją ukochaną pracę, gdy otaczali mnie ludzie.
Wspominam swoją pracownię plastyczną - zwykłą klitkę z odrapanymi ścianami, którą dyrektorka w jednej z instytucji w których pracowałam pozwoliła mi urządzić. Dla kogoś obcego to "takie nic" - dla mnie to był cały świat.

Wspominam dzieci z którymi pracowałam w innym miejscu, życie jakie tętniło we mnie gdy byłam wśród nich. Czułam się wtedy komuś naprawdę potrzebna.

Wspominam chorych psychicznie ludzi z którymi los pozwolił mi popracować tylko trzy miesiące. Lepszych ludzi nigdy nie spotkałam. Staje mi przed oczami twarz jednej kobiety. Miała na imię Ela i jakieś sześćdziesiąt lat. Na początku w ogóle nie mogłam zrozumieć co mówi taka ta jej mowa była niewyraźna. Ela - upośledzona w stopniu umiarkowanym pensjonariuszka domu pomocy- miała dobrą, kochaną twarz a gdy się uśmiechała ciepło robiło się człowiekowi na sercu. Lubiła bliskość drugiego człowieka, lubiła się do MNIE przytulać. I widzę tą twarz,tą szczerą pomarszczoną twarz i myślę "Może nie żyjesz już Elu przyjdź po mnie bo jestem taka zmęczona.  Pójdziemy razem".

Od roku nie mogę znaleźć pracy. Mam studia wyższe i dwie podyplomówki a teraz przyjdzie mi zaczynać wolontariat bo pracy dla mnie nie ma a do sklepu na kasę nie pójdę - zwyczajnie nie dałabym rady. Wiecie co, mam 31 lat ale chyba nie mam już siły. Marzę żeby odejść i trafić do "swojego nieba" gdzie są ze mną ci których spotkałam gdy przez chwilę byłam szczęśliwa. Siedzimy w odrapanej pracowni i malujemy. Będąc tam wiem, że już nic złego mnie nie spotka, ani bezrobocie, ani depresja, źli ludzie nie przyjdą i nie wyrządzą mi krzywdy. Nic się nie stanie bo w moim niebie jestem bezpieczna Już na zawsze...... Zaraz potem myślę "wejdź na parapet i skocz a będziesz w swoim niebie. Tylko się odważ!". Mam poczucie że to co dobre już mnie spotkało i nie warto już na nic więcej czekać bo limit mojego szczęścia się wyczerpał. Nikt nie potrafi mi pomóc, jestem sama...Czy kiedy to przeczytasz podasz mi dłoń?...

czwartek, 16 lipca 2015

Początek

Witam Was,
dziś jest dzień w którym WRESZCIE wzięłam się za pisanie tego bloga. Przychodzi mi to z trudnością i czuję lekkie zdenerwowanie. Uczucie to towarzyszy mi bardzo często z winy choroby, na którą leczę się od lat. Zawsze, kiedy przychodzi mi zrobić coś nowego, towarzyszy mi niepewność ,co utrudnia mi życie. 

Od pewnego czasu postanowiłam zmienić swoją marną egzystencję i ten blog stanowi część tej zmiany. Jest dla mnie bardzo ważne, aby kogoś zainteresowała moja historia, a internet, póki co, to jedyna ku temu droga. Bardzo brakuje mi zainteresowania ze strony innych ludzi i pewnie jak wiele osób chorujących na depresję czuję się poprostu bardzo samotna. Niezależnie od tego kim jesteśmy każdy z nas jest "istotą społeczną". Możemy być bardziej lub mniej towarzyscy, bardziej lub mniej przebojowi, jednak większości z nas potrzebny jest drugi człowiek. 

W moim życiu mimo że nie jestem całkiem sama - mieszkam z matką - nie ma kogoś, kto w moim odczuciu byłby mną zainteresowany. Kiedy mówię o swojej chorobie, o tym jak się czuję i co mi dolega, zarówno moja matka jak i były chłopak szybko zmieniają temat. To straszne, że po 8 latach walki z chorobą, twoi bliscy nawet nie potrafią jej zrozumieć. Wiele razy mówiłam wprost jak się czuję, że zwyczajnie "mam doła", zero energii, boję się wyjść z domu albo nawet wstać z łóżka, jest mi duszno i serce mi wali albo mam ochotę coś rozwalić, zniszczyć. Zazwyczaj matka patrzy na mnie wtedy, jak na totalnego dziwaka i szybko każe łykać leki uspokajające, zamiast ze mną o tym pogadać. Były chłopak natomiast, zmywa się z mojego życia i czeka, aż będę w lepszym stanie psychicznym, gdyż spędzanie wolnego czasu z chodzącym zombie mu nie odpowiada i psuje jego, wiecznie wg mnie sztuczny,świetny nastrój. Jedyna koleżanka jaką mam, również przez jakiś czas się nie odzywa. Widok mnie zapłakanej i histeryzującej zwyczajnie ją odstrasza. To święta prawda, że ktoś kto nie miał nigdy depresji jej nie zrozumie, jednak bardzo ważne jest wsparcie bliskich, którego w moim przypadku często po prostu nie ma albo jeśli chodzi o matkę choroba zwyczajnie przeszkadza mi je dostrzec (w przypadku byłego obiektywnie rzecz biorąc wsparcia brak). 

Chciałabym poprzez pisanie tego bloga po prostu poczuć, że nie jestem SAMA i pokazać innym, że oni ze swoim problemem, bo zapewne będą tu zaglądać osoby z depresją, również nie są sami. Będę starała się umieszczać pozytywne wpisy, fragmenty książek, które mi pomagają i uczą mnie pozytywnego myślenia. Nie chcę żeby było to miejsce, gdzie będę tylko wyrzygiwać swoje problemy, choć pewnie i takie wpisy się zdarzą. To ma być miejsce, które komuś pomoże oraz kogoś zainteresuje, nauczy czegoś. Oczywiście może się zdarzyć, że porzucę tego bloga, bo zabraknie mi wytrwałości, a często mam słomiany zapał. Mam jednak nadzieję, że się uda, a przynajmniej SPRÓBUJĘ. 

To ważne, żeby próbować różnych rzeczy. Kto tego nie robi, nie rozwija się i stoi w miejscu. Ostatnie stwierdzenie pada z ust do niedawna kompletnej pesymistki, więc jednak da się zmienić myślenie, czego życzę każdemu, kto choruje na depresję bądź jest po prostu nieszczęśliwy w życiu. Na koniec jedna z moich ulubionych piosenek. Z dedykacją dla tych, którzy o siebie walczą i chcą żyć bez względu na chorobę i inne przeciwności losu :)

pozdrawiam Was ciepło,