wtorek, 1 listopada 2016

Polonez


"Witam, nie mogę zaproponować Pani etatu, ale jeśli Pani zechce możliwy będzie wolontariat" - napisała do mnie kierowniczka jednego z domów opieki przed rokiem. Czytając tego maila pomyślałam "jak zwykle, nie ma i nie będzie pracy! Po co mam tam chodzić!? Po cholerę?!" Byłam bardzo sceptyczna jednak już wtedy docierało do mnie coraz wyraźniej, że jeśli nie wyjdę z domu do ludzi i nie zmuszę się do jakiejkolwiek aktywności, będzie tylko coraz gorzej... Każdy mój dzień mieszał się wówczas z nocą. Nie miałam siły wstać z łóżka nawet do toalety. Sen wciągał mnie jak bagno, z którego nie potrafiłam się wydostać. Myśli samobójcze były na porządku dziennym. Nie miałam siły żeby żyć, ani odwagi żeby umrzeć...

Kierowniczka przyjęła mnie bardzo ciepło. Z entuzjazmem odnosiła się do moich planów. Wreszcie znalazłam sobie jakieś zajęcie. Siedziałam po nocach i wynajdywałam coraz to nowsze pomysły na prace plastyczne. Zaczęło mnie nagle obchodzić coś więcej, niż tylko plany jak ze sobą skończyć. Radość nie trwała zbyt długo... Kierowniczka poszła na urlop macierzyński, a ja zostałam sama... Sama z wieloletnimi pracownikami, którzy wszystko mieli w dupie. Sama z seniorami, którym generalnie nie chciało się nic robić. Chciałam zrezygnować... Czułam się tam niepotrzebna, zbędna, niewidzialna. Cudowne plany zderzyły się z szarą rzeczywistością... Dopadł mnie dołek, który potrwał około miesiąca. Wersja dla wszystkich brzmiała zapalenie płuc... Prawda zaś, nie mogę wstać z łóżka! Pamiętam po dziś dzień kiedy pojawiłam się tam po przerwie. Wchodziłam do budynku przepełniona lękiem i wstydem, o mało nie uciekłam sprzed wejścia. Weszłam do  sali pełnej ludzi ,większość z nich nawet mnie nie pamiętała... Usiadłam w rogu i patrzyłam jak podopieczni ćwiczą POLONEZA . Wtedy silniej niż kiedykolwiek przedtem odczułam jak stopniowo schodzi ze mnie lęk i zaczynam czuć się normalnie. Nie euforycznie szczęśliwie... ale normalnie... Naokoło coś się działo. Było życie, rozmowy, muzyka, ludzie. Nie ten cholerny, ponury, ciemny pokój! Wtedy wiedziałam już, że niezależnie od tego co się dalej stanie, powinnam tam chodzić!

Skazana byłam na uprzejmość pracowników. Brakowało własnej szafki na kurtkę, przy kuchennym stole częstowano mnie zupą, której nie miałam odwagi przełknąć, a o każdy krok musiałam pytać innych. Wyprosiłam o jedną szafkę dla siebie w pracowni. Byłam na samym dole hierarchii, ale ludzie traktowali mnie dość życzliwie. To mi pomagało, dodawało sił. Jednocześnie wciąż pisałam do kierowniczki z prośbą, żeby mi jakoś pomogła, przyznałam się nawet do depresji... wszystko to było dla mnie dość upokarzające.

Dostałam propozycję prac społecznie użytecznych za 600 złotych miesięcznie. Propozycję dla osób z wykształceniem podstawowym... Aby spełnić wymagane kryteria musiałam zaprosić do domu pracownika socjalnego, który robił wywiad ze mną i moją matką. Pani ta była w szoku, że osoba z wykształceniem wyższym i dwiema podyplomówkami stara się o taką pracę. W rezultacie dostałam umowę zlecenie przy projekcie z osobami z Alzheimerem w tym samym miejscu, za jeszcze mniej. Dostawałam 300 złotych, czasami mniej, za miesiąc! Godzin było bardzo mało, a chętnych terapeutów sporo. Bywały wzloty, upadki, dni lepsze i gorsze. Chwile zwątpienia i rozpaczy, ale i miłe momenty, które pozwalały mi oderwać się od prześladujących mnie nocami myśli, że kiedy umrze matka, zdechnę z głodu.

Pojawiła się szansa... Jeden z pracowników zadecydował o odejściu na emeryturę. Zwalniało się miejsce pracy. Kiedy kierowniczka przedstawiała moją kandydaturę przy kuchennym stole większość zebranych była przeciwna. "Nie potrzeba nam artysty plastyka! Wolimy kogoś kto gra na jakimś instrumencie! Ona sobie nie poradzi, gdy przyjdzie siedzieć w pracy po 8 godzin!" Kierowniczka miała własne zdanie, podparte również tym, że wstawił się za mną u dyrektorstwa znajomy mojej matki... Potem były długie miesiące oczekiwania i niepewności, przeplatane witrażykami, obrazkami i innymi plastycznymi duperelami, które z uporem maniaka tworzyłam z marudnymi seniorami.

Dziś, od miesiąca, jestem pełnoetatowym pracownikiem na 6 miesięcy! Dostałam normalną wypłatę! Mam własną szafkę na kurtkę! Swoje miejsce przy stoliku, gdzie jem co rano śniadanie! Zapas materiałów plastycznych, które wyprosiłam u szefowej, a od niedawna zamiast jednej szafki całą pracownię artystyczną tylko dla siebie!!! W bólach wstaję o 6 rano, a kiedy wracam z pracy odpoczywam od nadmiaru bodźców i... ludzi. Koleżanka z pracy wkręciła mnie do plastycznego projektu, który realizowany jest w dumnych, intelektualnych progach biblioteki publicznej!

Pisząc te kilka ostatnich zdań wzruszyłam się. Nic co bym teraz Wam napisała nie odda w pełni tego, jak bardzo zmieniło się moje życie. Pewnie, że nie jest super różowo! Pojawiły się inne problemy, które są rysą na szkle. Teraz jednak żyję!
Żyję dzięki mojej matce, której jestem bardzo wdzięczna za to, że mnie karmi, opiera i się o mnie troszczy. Za to, że znosi moje fochy i humory... Za to, że jest i że przez ten cały rok, przekonywała mnie często wrzaskiem, żebym  nie rezygnowała z wolontariatu. Żyję dzięki terapeutce, która powiedziała mi wiele mądrych rzeczy i sprawiła, że terapia jest dla mnie przyjemnością a nie przykrym obowiązkiem... Żyję dzięki sobie... bo mimo wielkiego wsparcia, które otrzymałam, SAMA musiałam się podnieść i zawalczyć o swoje szczęście!
W tym roku  znowu będę oglądać jak tańczą POLONEZA... ale już z zupełnie innej perspektywy...

Jeśli siedzisz teraz w ciemnym pokoju i myślisz o tym jak odebrać sobie życie, przeczytaj mój post jeszcze raz i uwierz, że zwykłym szarym ludziom takim jak ty czy ja też zdarzają się małe cuda. I pamiętaj, że póki żyjesz wszystko jeszcze jest możliwe......

środa, 31 sierpnia 2016

W poszukiwaniu własnego sera


Dziś chciałabym podzielić się z Wami piękną opowieścią autorstwa Johnsona Spencera. Pomogła mi kiedyś w trudnych chwilach... może pomoże także komuś z Was... Opowieść o szczęściu i radzeniu sobie ze zmianami, które są częścią życia...

Kto zabrał mój Ser? 

Dawno temu w pewnym dalekim kraju żyły cztery istoty, które spędzały życie, biegając korytarzami wielkiego Labiryntu w poszukiwaniu Sera, który służył im za pożywienie i dawał im szczęście. Dwie z nich były myszami, nazywały się Nos i Pędziwiatr. Dwie były maleńkimi ludźmi - tak małymi jak myszy - ale przypominającymi zwyczajnych ludzi. Nazywali się Zastałek i Bójek. Z powodu ich małych rozmiarów łatwo było nie zauważyć, co robią. Gdybyś jednak przyjrzał się im dokładnie, odkryłbyś wiele bardzo interesujących zjawisk. 

Mali ludzie i myszy spędzali każdy dzień w Labiryncie, poszukując Sera. Myszy, Nos i Pędziwiatr, które natura obdarzyła malutkimi gryzoniowymi rozumkami i potężnym instynktem, szukały zwykle twardego i kruchego. Mali ludzie, Zastałek i Bójek, wykorzystali swoje rozumy, pełne różnych przekonań i emocji, do poszukiwania rozmaitych gatunków Sera - Sera przez duże S - który, jak wierzyli, uczyni ich szczęśliwymi. Myszy i ludzie, choć bardzo się od siebie różnili, zachowywali się podobnie: każdego ranka zakładali dresy, buty do biegania, opuszczali swoje małe domki i wyruszali na poszukiwanie ulubionego sera. Labirynt był niesamowitą plątaniną korytarzy i komnat. Gdzieniegdzie można było znaleźć kawałki Sera. Niektóre korytarze były jednak ciemne albo ślepe, tak że nietrudno było się w nim zgubić. Tym jednak, którzy potrafili się w nim poruszać, Labirynt odkrywał wiele sekretów, które pozwalały cieszyć się lepszym życiem. 

Myszy: Nos i Pędziwiatr, używały prostej, ale mało wydajnej metody prób i błędów, aby znaleźć swój Ser. Biegły wzdłuż jakiegoś korytarza, a gdy okazywał się pusty, zawracały i przeszukiwały inny. Nos używał swojego wielkiego nosa do wywęszenia Sera na odległość, a Pędziwiatr natychmiast sprawdzał, czy nos Nosa go nie zmylił. Oczywiście, często gubili się w Labiryncie, wpadali na ściany i biegli w niewłaściwym kierunku. Mali ludzie postępowali podobnie. Polegali wprawdzie na swojej umiejętności myślenia i korzystania z wcześniejszych doświadczeń, ale ich skomplikowane mózgi, poszukujące wielce uczonych rozwiązań, często wpędzały ich w kłopoty. W końcu każdy z nich, działając swoimi metodami, znalazł to, czego szukał - ulubiony Ser w Magazynie Sera S, ukrytym w jednym z korytarzy Labiryntu. Od tej chwili każdego ranka myszy i ludzie, ubrani w swoje sportowe stroje, biegli do Magazynu Sera S. Po pewnym czasie wszyscy przywykli do ustalonego porządku dnia. Nos i Pędziwiatr codziennie wczesnym rankiem pędzili przez Labirynt tą samą drogą. Gdy docierali do celu, zdejmowali buty i zawieszali je na szyjach ze związanymi sznurowadłami (dzięki temu, gdyby było to konieczne, mogli szybko je założyć) i cieszyli się dostatkiem swojego sera. Zastałek i Bójek początkowo także co rano biegli do Magazynu S, aby zjeść pyszny kawałek Sera, który czekał na nich u celu. Po niedługim czasie zmienili jednak obyczaje. Każdego dnia budzili się później, ubierali wolniej i niespiesznie udawali do Magazynu Sera. W końcu przecież wiedzieli, gdzie jest Ser i że zawsze go znajdą. Nie mieli pojęcia, skąd bierze się Ser ani kto go tam umieszcza. Zakładali, że każdego dnia tam będzie. Po przybyciu na miejsce chwilę odpoczywali, wieszali stroje na wieszaku, zdejmowali buty i zakładali kapcie. Czuli się jak u siebie w domu. Mieli przecież swój Ser. - To wspaniałe - powiedział Zastałek. - Tego Sera wystarczy nam do końca życia. - Mali ludzie byli szczęśliwi i czuli się bezpieczni. Nie minęło wiele czasu, a Zastałek i Bójek zaczęli nazywać Ser z Magazynu S „swoim" Serem. Było go tak dużo, że przenieśli swoje domy bliżej Magazynu i wokół niego skoncentrowali swoje życie. Aby uczynić Magazyn przytulniejszym, Zastałek i Bójek udekorowali ściany wesołymi napisami i rysunkami przedstawiającymi Ser. Jeden z napisów głosił: Jeśli masz Ser, jesteś szczęśliwy. Niekiedy Zastałek i Bójek zapraszali swoich przyjaciół, aby obejrzeli sterty Sera w Magazynie S. Wskazywali nań z dumą, mówiąc: „Niezły kawał Sera, co?" Częstowali przyjaciół, a czasem tylko go pokazywali. - Zasłużyliśmy na ten Ser - powiedział Zastałek pewnego dnia. - Pracowaliśmy długo i ciężko, aby go znaleźć. - Odłamał spory kawałek i zjadł ze smakiem. Potem zasnął, co zwykł czynić po posiłku. Wieczorem mali ludzie wracali do swoich domów z ogromnymi porcjami Sera, a rano wracali do Magazynu po świeży Ser. Trwało to jakiś czas. Wiara Zastałka i Bójka w nieskończone zapasy Sera przerodziła się w arogancję. Poczuli się tak pewni siebie, że nie zauważyli zachodzących zmian. Tymczasem Nos i Pędziwiatr postępowali jak zawsze. Każdego ranka przybiegali do Magazynu S i zaczynali od obwąchania jego ścian. Okrążali budynek kilkakrotnie i skrobali pazurami jego ściany, sprawdzając, czy nic nie zmieniło się od poprzedniego dnia. Potem dopiero siadali, aby ucieszyć się małym co nieco. 

Pewnego dnia, gdy przybyli do Magazynu, stwierdzili, że nie ma w nim ani kawałka Sera. Nie byli wcale zaskoczeni, ponieważ zauważyli, że od kilku dni zapasy Sera w Magazynie stopniowo malały. Byli przygotowani na to, co nieuchronne, i instynktownie wiedzieli, co robić. Spojrzeli na siebie, założyli buty i ruszyli na poszukiwanie Nowego Sera. Myszy nie przejmowały się analizą sytuacji. Nie hołdowały też fałszywym przekonaniom i wierzeniom. Dla nich problem i jego rozwiązanie były proste. Sytuacja w Magazynie S się zmieniła. Nos i Pędziwiatr pogodzili się ze zmianą. Rozejrzeli się po Labiryncie. Nos jak zwykle zaczął węszyć, wskazał Pędziwiatrowi kierunek ruchem głowy i już po chwili biegli korytarzami w poszukiwaniu Nowego Sera. Nieco później tego samego dnia Zastałek i ójek przybyli do Magazynu S. Nie dostrzegli wcześniej zmian zachodzących w Magazynie, spodziewali się więc znaleźć tam wiele Sera. Jakież było ich zdziwienie! - Co? Nie ma sera? - wykrzyknął Zastałek. - Nie ma Sera! Nie ma Sera! - krzyczał, jakby ktoś mógł go usłyszeć i wypełnić Magazyn. - Kto zabrał mój Ser? - wściekał się. Na koniec wziął się pod boki, twarz mu poczerwieniała i ile sił w płucach wykrzyknął: - To nie fair! Bójek nie mógł uwierzyć w to, co zobaczył. On też spodziewał się znaleźć Ser w Magazynie. Długo stał jak wryty. Nie był przygotowany na to, co się stało. Zastałek coś wykrzykiwał, ale Bójek nie chciał go słuchać. Nie chciał dopuścić do siebie myśli o tym, co zaszło. Zachowanie małych ludzi nie było rozsądne ani produktywne, ale można je zrozumieć. Znalezienie Sera nie było łatwe i stanowił on dla małych ludzi coś więcej niż tylko pożywienie. Znalezienie Sera było sposobem na osiągnięcie szczęścia. Mieli swoje własne wyobrażenie o tym, czym jest Ser w zależności od jego smaku. Dla niektórych Ser to dobro materialne. Dla innych oznacza zdrowie i dobrobyt. Dla Zastałka Ser oznaczał poczucie bezpieczeństwa, perspektywę założenia rodziny i szczęśliwego życia w domu przy Alei Cheddarowej. Dla Bójka Ser to był prestiż i wielki dom na Wzgórzu Camembert. Ponieważ Ser był dla nich bardzo ważny, mali ludzie długo zastanawiali się, co robić. Wszystko jednak, co wymyślili, to dokładne przeszukanie wewnątrz i od zewnątrz Magazynu S. Podczas gdy Nos i Pędziwiatr dawno już szukali Nowego Sera, Zastałek i Bójek nadal biadolili. Rzucali gromy i wyrzekali na niesprawiedliwość losu. Bójek popadł w depresję. Co się stanie, jeśli jutro też nie będzie Sera? Przecież wszystkie jego plany życiowe były związane z Serem. Mali ludzie nie mogli uwierzyć w to, co się stało. Jak to możliwe? Nikt ich nie ostrzegł. To było nieuczciwe. Nie tak miało być. Zastałek i Bójek wrócili do domów głodni i zniechęceni. Zanim jednak opuścili Magazyn, Bójek napisał na ścianie: Im Ser jest dla ciebie ważniejszy, tym bardziej chcesz go zatrzymać. 

Następnego dnia Zastałek i Bójek powrócili do Magazynu S, w którym mimo wszystko spodziewali się znaleźć Ser. W Magazynie jednak nic się nie zmieniło; Sera nie było. Mali ludzie nie wiedzieli, co robić. Stali w Magazynie niczym posągi. Bójek zamknął oczy i zatkał uszy palcami. Chciał odciąć się od rzeczywistości. Nie dopuszczał do siebie myśli, że zapasy sera zmniejszały się od kilku dni. Wolał wierzyć, że Ser zniknął nagle. Zastałek myślał w kółko o całej sytuacji i w końcu jego wspaniały rozum, wypełniony wieloma wierzeniami i przekonaniami, przegrzał się. - Dlaczego oni mi to zrobili? - pytał nieustannie. - O co tu właściwie chodzi? W końcu Bójek otworzył oczy, popatrzył wokół i powiedział: - A właściwie gdzie są Nos i Pędziwiatr? Czy myślisz, że oni wiedzą coś, czego my nie wiemy? Zastałek bąknął: - Co oni mogą wiedzieć? To zwykłe myszy. Oni muszą pogodzić się z tym, co dzieje się wokół nich. My jesteśmy ludźmi. Jesteśmy wyjątkowi. Powinniśmy być o tym uprzedzeni. A ponadto zasługujemy na więcej! To nie powinno się nam przytrafić. A jeżeli się przytrafiło, należy nam się coś w zamian. - Dlaczego? - zapytał Bójek. - Ponieważ mamy do tego prawo - odparł Zastałek. - Prawo do czego? - Do naszego Sera. - Dlaczego? - Bo to nie my jesteśmy winni. Ktoś inny nam to zrobił i powinien nam wynagrodzić straty. Bójek zaproponował: - Może przestańmy analizować sytuację i zacznijmy szukać Nowego Sera? - O nie! Zamierzam to dokładnie zbadać. 

Podczas gdy Zastałek i Bójek zastanawiali się, co robić. Nos i Pędziwiatr szukali Sera. Biegali po Labiryncie, zaglądając do każdego pomieszczenia, na jakie trafili. Nie myśleli o niczym innym, tylko o znalezieniu Nowego Sera. Przez długi czas nie znaleźli nawet okruszka, ale w pewnym momencie wbiegli do części Labiryntu, w której nigdy wcześniej nie byli. A tam był Magazyn Sera N. Aż zapiszczeli z radości. Znaleźli to, czego szukali - wielkie zasoby Nowego Sera. Nie mogli uwierzyć własnym oczom. Był to największy Magazyn Sera, jaki widziały kiedykolwiek myszy. W tym czasie Zastałek i Bójek ciągle dumali nad swoim położeniem, siedząc w Magazynie S. Odczuwali dotkliwie brak Sera. Byli źli i sfrustrowani. Obwiniali się nawzajem o to, co się stało. Od czasu do czasu Bójek myślał o myszach i zastanawiał się, czy znalazły już ser. Wyobrażał sobie, że wpadły w jakieś tarapaty, bo bieganie po Labiryncie nie było bezpieczne. Jednak coraz częściej przychodziło mu do głowy, że myszy znalazły ser i zajadają go ze smakiem. Myślał o tym, jaką przygodą byłoby poszukiwanie Nowego Sera. Prawie czuł w ustach jego smak. Im wyraźniej wyobrażał to sobie, tym większą miał ochotę wyjść z Magazynu S. Nagle wykrzyknął: - Chodźmy! - Nie! - odpowiedział Zastałek. - Mnie się tu podoba. Jest wygodnie. Znam to miejsce. A w ogóle na zewnątrz jest niebezpiecznie. - Nieprawda - upierał się Bójek. - Byliśmy w wielu zakamarkach Labiryntu. Możemy pójść tam ponownie. - Jestem na to za stary - powiedział Zastałek. -I obawiam się, że wyjdę na głupca, gdy zagubię się w Labiryncie. Ty chyba też nie chciałbyś tego? Obawy wzięły w Bójku górę, a nadzieja na znalezienie Nowego Sera przygasła. Tak więc każdego dnia mali ludzie robili to, co dotychczas. Przychodzili do Magazynu S, stwierdzali, że nie ma w nim Sera, i wracali do domu, unosząc swoje lęki i frustrację. Nie przyznawali się, ale zaczęli gorzej sypiać, byli coraz bardziej zmęczeni, szybko wpadali w irytację. Ich domki nie były już tak przyjemne jak niegdyś. Mali ludzie mieli koszmarne sny, w których szukali i nie znajdowali Sera. Mimo to Zastałek i Bójek wracali codziennie do Magazynu S i czekali. Któregoś dnia Zastałek powiedział: - Wiesz, gdybyśmy się postarali, na pewno znaleźlibyśmy Ser. W końcu nic tak bardzo nie mogło się zmienić. Ser jest prawdopodobnie gdzieś niedaleko. Może po prostu schowali go za ścianą. Następnego dnia przynieśli do Magazynu narzędzia. Zastałek trzymał dłuto, a Bójek walił w nie młotkiem, dopóki nie przebili jednej ze ścian. Niestety, nie było za nią Sera. Rozczarowani, ciągle jednak wierzyli, że potrafią rozwiązać problem. Następnego dnia zaczęli wcześniej, pracowali dłużej i ciężej. Niestety, udało im się tylko zrobić kilka dziur w ścianach. Bójek zaczął pojmować różnicę pomiędzy aktywnością i efektywnością. - A może - powiedział Zastałek - powinniśmy po prostu siedzieć i czekać. Wcześniej czy później muszą nam oddać nasz Ser. Bójek chciał w to wierzyć. Co dzień wracał więc do domu, by odpocząć, i rano z przyzwyczajenia przychodził do Magazynu S. Ale Ser się nie pojawiał. Mali ludzie zaczęli słabnąć z głodu i z powodu stresu. Bójka coraz bardziej męczyło czekanie na zmianę sytuacji. Zaczął zdawać sobie sprawę, że z każdą chwilą bezserowe położenie staje się gorsze. Któregoś dnia ogarnął go pusty śmiech. - Bójek, popatrz na siebie! Robisz wciąż to samo i dziwisz się, że nic się nie zmienia. Gdyby twoja sytuacja nie była tak tragiczna, byłaby po prostu zabawna. Bojkowi nie podobał się pomysł ponownego biegania po Labiryncie, ponieważ bał się, że może się zgubić, i nie wiedział, gdzie szukać Sera. Roześmiał się jednak głośno, gdy uświadomił sobie, że ten strach doprowadził go do krawędzi szaleństwa. - Gdzie są nasze dresy i trampki? - zapytał Zastałka. Odszukanie ich zajęło maleńkim ludziom wiele czasu, ponieważ wrzucili swoje stroje do biegania na samo dno szafy w kilka dni po tym, jak znaleźli Ser w Magazynie S. Sądzili bowiem, że już nigdy nie będą im potrzebne. - Chyba nie zamierzasz znowu ganiać po Labiryncie? - zapytał przyjaciela Zastałek. - Dlaczego po prostu nie poczekasz jak ja, aż nam oddadzą nasz Ser? - Ponieważ nigdy go nam nie oddadzą. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale teraz wiem, że nigdy nie dostaniemy z powrotem naszego wczorajszego Sera. Najwyższy czas poszukać nowego. - A jeżeli tam na zewnątrz nie ma żadnego Sera? - zapytał Zastałek. - A nawet jeżeli jest, to możemy nigdy go nie znaleźć! I co wtedy? - Nie wiem - odparł zrezygnowany Bójek. Zadawał sobie te pytania setki razy i zawsze napawały go one lękiem i odbierały siły potrzebne, aby ruszyć się z miejsca. Tego dnia zapytał jednak sam siebie: „Gdzie szybciej znajdę Ser - tutaj czy w Labiryncie?" Wyobraził sobie, jak to będzie. Ujrzał w myślach siebie z uśmiechem na ustach wkraczającego do Labiryntu. Ten obraz był tak miły, że przyprawił go o dobre samopoczucie. Zobaczył siebie, jak opuszcza Magazyn i wchodzi do Labiryntu; uwierzył, że znajdzie tam Nowy Ser i wyobraził sobie, jakie to będzie przyjemne. Kiedy użył całej swojej wyobraźni, obraz stał się zupełnie wiarygodny: w najdrobniejszych szczegółach widział, jak znajduje Nowy Ser, i nawet poczuł w ustach jego rozkoszny smak. Oto zajada ser szwajcarski z dziurami, świetlisty pomarańczowy cheddar, ser amerykański, włoską mozarellę i najwspanialsze gatunki francuskiego camemberta, i... Nagle dotarł do niego głos Zastałka i powrócił do rzeczywistości: nadal byli w Magazynie Sera S. - Czasem - powiedział Bójek - sytuacja się zmienia i nigdy już nie będzie taka jak dawniej. Tak stało się teraz. Takie jest życie. Świat się zmienia i my też musimy się zmienić. Bójek popatrzył na swojego wymizerowanego druha. Próbował go przekonywać, ale lęk Zastałka przerodził się w złość i nie chciał słuchać przyjaciela. Bójek nie chciał go urazić, ale gdy pomyślał, jaką głupotą było siedzenie w Magazynie i czekanie na Ser, wybuchnął śmiechem. - Czas do Labiryntu! - krzyknął. Zastałek nie zareagował. Bójek spróbował jeszcze raz. Podniósł z podłogi kawałek cegły i napisał na ścianie wielkimi literami bardzo ważne zdanie, tak aby Zastałek mógł je przeczytać i przemyśleć. Jak to było w ich zwyczaju, narysował też na ścianie kawałek sera, licząc, że rozweseli nieco Zastałka i nakłoni go do poszukiwania Nowego Sera. Ale Zastałek nie chciał przyjąć do wiadomości, że: Jeżeli się nie zmieniasz, to giniesz

Bójek wyszedł z Magazynu i pełen obawy ogarnął wzrokiem Labirynt. Pomyślał o tym, jak wpakował się w tę bezserową sytuację, o tym, jak strach i myśl o pobłądzeniu odbierały mu siły i zabijały go. Uśmiechnął się. Pomyślał o Zastałku, który ciągle zastanawiał się, kto zabrał jego Ser. Był szczęśliwy, że to nie był już jego problem. Zastanawiał się, dlaczego wcześniej nie wyruszył na poszukiwanie Nowego Sera. Przemierzając korytarze Labiryntu, Bójek starał się zapamiętać drogę. Dzięki temu czuł się bezpiecznie. Był u siebie. Był szczęśliwy, choć nie znalazł jeszcze ani kawałka Sera. Od czasu do czasu lęk przed zbłądzeniem w Labiryncie powracał. Bójek napisał na ścianie: Co byś zrobił, gdybyś się nie bał? Przez chwilę patrzył na napis i pomyślał, że czasem strach bywa użyteczny. Jeżeli rzeczy idą źle, to obawa przed nieszczęściem może skłonić cię do działania. Zły lęk to ten, który paraliżuje i powstrzymuje od zrobienia czegokolwiek. Bójek zerknął w prawo na korytarz, w którym jeszcze nigdy nie był. Przez chwilę ogarnął go strach, ale przemógł się, odetchnął głęboko, skręcił w prawo i wolno pobiegł ku nieznanemu. Bieg męczył go i zaczął się zastanawiać, czy długie oczekiwanie na Ser w Magazynie S nie nadwątliło jego sił. Od bardzo dawna nie jadł Sera i był rzeczywiście bardzo słaby. Droga wydawała się dłuższa i zajmowała mu więcej czasu niż niegdyś. Postanowił, że jeżeli kiedykolwiek jeszcze przydarzy mu się coś podobnego, opuści strefę komfortu i przystosuje się do zmian szybciej, co uprości wiele spraw. Przez głowę przebiegła mu myśl: „Lepiej późno niż wcale", i Bójek uśmiechnął się. Przez następnych kilka dni Bójek znajdował tu i ówdzie niewielkie okruchy Sera. Nie tracił nadziei, że znajdzie większy kawałek, z którym będzie mógł wrócić do Zastałka, by nakłonić go do wyjścia z Magazynu S. Bójek nie czuł się w Labiryncie tak swojsko jak dawniej. Wydawało mu się, że coś się zmieniło od czasu, gdy był tu po raz ostatni. Gubił się właśnie wtedy, gdy myślał, że posuwa się we właściwym kierunku. Miał wrażenie, że robi dwa kroki do przodu i jeden do tyłu. Myśl o znalezieniu Sera wielce go nęciła, ale Bójek musiał przyznać, że bieganie po Labiryncie było prawie tak straszne, jak to sobie kiedyś wyobrażał. Z czasem zaczął się zastanawiać, czy miał prawo oczekiwać, że znajdzie Nowy Ser. Czy przypadkiem nie ugryzł więcej, niż zdoła przełknąć? Roześmiał się, gdy pomyślał, że chwilowo nie ma co ugryźć. Ilekroć zaczynały go ogarniać wątpliwości, mówił sobie, że nawet jeśli to, co robi, wydaje się nieprzyjemne, jest lepsze od pozostawania w pustym Magazynie. Teraz on panował nad sytuacją, a nie ona nad nim. Pomyślał, że jeżeli Nos i Pędziwiatr potrafili znaleźć Ser, to on też może. Gdy Bójek przypominał sobie „szczęśliwe" dni w Magazynie S, uświadomił sobie, że Ser nie zniknął nagle, jak mu się początkowo wydawało. Ubywało go stopniowo, a ten, który pozostawał, przestał mu dawno smakować. Stary Ser zaczął gdzieniegdzie porastać pleśnią, ale Bójek tego nie dostrzegał. Musiał jednak przyznać, że gdyby chciał, prawdopodobnie by to zauważył. Ale nie chciał. Bójek zdał sobie sprawę, że brak Sera nie zaskoczyłby go, gdyby uważnie obserwował zachodzące zmiany. Prawdopodobnie Nos i Pędziwiatr spodziewali się takiego obrotu sprawy. Postanowił, że w przyszłości szybciej zareaguje na dzwonki alarmowe. Pogodzony z nieuchronnością zmian będzie ich wypatrywał. Jeśli oprze się na wrodzonym instynkcie, wyczuje nadchodzące zmiany i łatwiej mu będzie przystosować się do nich. Zatrzymał się, aby odpocząć, i napisał na ścianie: Wąchaj często swój Ser; będziesz wiedział, kiedy się psuje

Niedługo potem Bójek trafił na wielki magazyn, który wyglądał bardzo obiecująco. Gdy wszedł do środka, bardzo się jednak rozczarował, ponieważ pomieszczenie było puste. „To przydarza mi się zbyt często" - pomyślał. Poczuł, że ma już dosyć. Z dnia na dzień tracił siły, ciągle gubił drogę w Labiryncie i obawiał się, że nie przeżyje. Coraz częściej myślał o powrocie do Magazynu S. Nie było w nim Sera, ale był Zastałek. I Bójek - gdyby wrócił - przynajmniej nie byłby sam. Ale jeszcze raz zapytał siebie samego: „Co bym zrobił, gdybym się nie bał?" Bójek odczuwał strach nader często, chociaż nie przyznawał się do tego przed sobą. Nie zawsze do końca wiedział, czego się boi. Chyba najbardziej dokuczała mu samotność. Nie rozumiał, że powróciły dotychczasowe nawyki myślowe. Często zastanawiał się, czy Zastałek zdecydował się na opuszczenie Magazynu, czy nadal tkwi tam sparaliżowany strachem. Bójek przypomniał sobie, że zanim trafili do Magazynu S, najlepiej czuł się w Labiryncie. Na ścianie umieścił kolejny napis, który stanowił dla niego memento, i miał nadzieję, że będzie też drogowskazem dla Zastałka, gdy ten zacznie wędrówkę po Labiryncie. Ruch w nowym kierunku pomaga ci znaleźć Nowy Ser. Bójek spojrzał w ciemność chodnika rozciągającego się przed nim i opanował go strach. „Co jest tam dalej? Czy jest tam ktoś? Jakie niebezpieczeństwo czai się w ciemności?" Zaczął wyobrażać sobie najbardziej przerażające zdarzenie, które mogłyby mu się przytrafić. Na chwilę zabrakło mu tchu. Nagle się roześmiał. Uświadomił sobie, że to jego lęki powodowały, że sprawy przybierały gorszy obrót. Uczynił więc to, co zrobiłby, gdyby się nie bał - ruszył naprzód. Gdy biegł w głąb ciemnego korytarza, zaczął się uśmiechać do siebie. Nie zdawał sobie jeszcze z tego sprawy, ale właśnie odkrył motor własnego działania - wiarę w to, że przyszłość będzie lepsza, nawet jeżeli nie wiedział, co się wydarzy. Nieoczekiwanie Bójek zaczął się czuć coraz lepiej. „Dlaczego jest mi tak dobrze? - zastanawiał się. - Nie mam ani kawałka Sera i nie wiem, dokąd zmierzam." Po chwili jednak zrozumiał. Zatrzymał się i napisał na ścianie: Kiedy pokonasz swój lęk, będziesz wolny. Bójek zdał sobie sprawę, że był więźniem własnego strachu. Podjęcie nowego działania przyniosło mu uwolnienie. Poczuł chłodny, odświeżający powiew na policzkach. Kilka razy wciągnął głęboko w płuca powietrze i powróciły mu siły. Pokonanie lęku okazało się znacznie przyjemniejsze, niż sobie wyobrażał. Bójek od dawna nie czuł się tak dobrze. Prawie zapomniał, jakie to przyjemne. Aby jeszcze poprawić samopoczucie, zaczął wyobrażać sobie, że siedzi wśród gór swoich ulubionych Serów - od cheddara do brie. Widział siebie jedzącego tyle Sera, ile dusza zapragnie, i bardzo mu się to wyobrażenie spodobało. Następnie przypomniał sobie smak swojego ulubionego Sera, i to także bardzo mu się spodobało. Im wyraźniej-szy był obraz Nowego Sera, im bardziej był realistyczny, tym silniej Bójek odczuwał potrzebę znalezienia go. Napisał na ścianie: Wyobrażenie Nowego Sera, zanim go znajdziesz, sprawi, że zaczniesz szukać. „Dlaczego nie zrobiłem tego wcześniej" - pomyślał Bójek i ruszył przez Labirynt z większą siłą i energią. Niebawem dotarł do Magazynu i bardzo się ucieszył, bo przy wejściu leżały okruchy Nowego Sera. Były to gatunki, których nigdy wcześniej nie widział, ale wyglądały wspaniale i były przepyszne. Zjadł prawie wszystkie okruszki, a kilka schował do kieszeni na później, aby podzielić się z Zastałkiem. Zaczął odzyskiwać siły. Bardzo podekscytowany wszedł do środka pomieszczenia. Rozczarował się jednak, bo Magazyn był pusty. Ktoś był tu przed nim i zostawił tylko nędzne resztki Nowego Sera. Bójek zrozumiał, że gdyby wyruszył na poszukiwania wcześniej, z pewnością znalazłby tutaj niezły zapas Nowego Sera. Zdecydował, że wróci do Magazynu S i sprawdzi, czy Zastałek jest gotów przyłączyć się do niego. Gdy zrobił kilka kroków, zatrzymał się jednak i napisał na ścianie: Im szybciej zrezygnujesz ze Starego Sera, tym wcześniej znajdziesz Nowy

Wkrótce Bójek dotarł do Magazynu S. Pokazał Zastałkowi kawałki Nowego Sera, ale... Zastałek był wdzięczny przyjacielowi za ten gest, lecz powiedział: - Wydaje mi się, że ten Nowy Ser nie będzie mi smakował. To nie jest to, do czego przywykłem. Chcę mój własny Ser z powrotem i nie ruszę się stąd, dopóki go nie dostanę. Bójek pokręcił głową z niezadowoleniem i wyszedł z Magazynu. Znowu ruszył korytarzami Labiryntu. Brakowało mu przyjaciela, ale poszukiwania sprawiały mu wielką przyjemność. Uświadomił sobie, że nie chodzi mu o to, aby znaleźć Nowy Ser, lecz aby go poszukiwać. Był szczęśliwy, bo pokonał swój strach, i podobało mu się to, co robi. Bójek nie czuł się już tak słaby jak wtedy, gdy siedział w pustym Magazynie S. Świadomość, że nie poddaje się obawom i że wybrał nowy kierunek, była jego pożywką i dodawała mu sił. Czuł, że znalezienie tego, czego szuka, jest tylko kwestią czasu. Zdawało mu się, że ma już to, czego potrzebuje. Uśmiechnął się, gdyż zrozumiał, że: Bezpieczniej jest błądzić w Labiryncie niż pozostawać w bezserowej sytuacji. Bójek uświadomił sobie ponownie, że to, czego się boimy, nigdy nie jest tak straszne jak nasze wyobrażenia na ten temat. Lęk, który wyolbrzymiasz w twojej głowie, jest gorszy od rzeczywistego. Bójek tak bardzo się bał, że nie znajdzie Nowego Sera, że nawet nie chciał rozpocząć poszukiwań. Gdy jednak do nich przystąpił, znajdował w korytarzach Labiryntu wystarczająco dużo Sera, aby podążać dalej. Teraz szukał większych jego zapasów. Wyobrażanie sobie przyszłości stało się ekscytujące. Nad jego dawnym sposobem myślenia ciążyły chmury obaw i lęków. Myślał, że zabraknie mu sera lub że nie wystarczy go na długo. Częściej zastanawiał się, co może się nie powieść, niż co może się udać. Ale to się zmieniło, gdy opuścił Magazyn S. Przyzwyczaił się wierzyć, że Ser nigdy się nie skończy i że każda zmiana jest zła. Teraz wiedział, że zmiany zachodzą ciągle - niezależnie od tego, czy ich oczekujesz, czy nie. Zmiany mogą cię zaskoczyć tylko wtedy, gdy się ich nie spodziewasz. Gdy uświadomił sobie, jakie zmiany zaszły w jego sposobie myślenia, zatrzymał się i napisał na ścianie: Stare przekonania nie doprowadzą cię do Nowego Sera. Bójek nie znalazł jeszcze Sera, ale biegając po Labiryncie, wiele się nauczył. Zauważył, że jego nowe przekonania wyzwoliły nowe zachowanie. Zupełnie inne niż to z czasów oczekiwania na Ser, który zniknął. Teraz wiedział, że gdy zmieniamy swoje przekonania, zmieniamy także postępowanie. Możesz wierzyć, że zmiana ci zaszkodzi, i wtedy jej nie chcesz. Ale jeśli uwierzysz, że Nowy Ser da ci szczęście, zacznij go poszukiwać. Wszystko zależy od tego, jakie przekonanie sobie wpoisz. Bójek napisał na ścianie: Wierząc, że możesz znaleźć Nowy Ser, który da ci radość, zmieniasz kurs. Bójek wiedział, że swoją obecną dobrą formę zawdzięcza temu, iż zdecydował się na zmianę i opuścił Magazyn S. Poczuł się silniejszy na ciele i duchu, a zarazem lepiej przygotowany do niespodzianek związanych z poszukiwaniem Nowego Sera. W rzeczywistości zapewne już by go znalazł, gdyby nie stracił tyle czasu, nie mogąc się pogodzić z tym, że zmiany są nieuniknione. Popuścił wodze wyobraźni i ujrzał siebie samego, jak znajduje Nowy Ser i delektuje się nim. Odważył się spenetrować zupełnie nieznane zakamarki Labiryntu i natrafiał tu i ówdzie na małe okruchy Sera. Pozbył się strachu przed nowością i nabrał zaufania do siebie. Kiedy myślał o tym, skąd przyszedł, Bójek był zadowolony, że zostawił tyle napisów na ścianach. Ufał, że posłużą jako drogowskazy po Labiryncie Zastałkowi, kiedy ten nareszcie odważy się opuścić Magazyn Sera S. Bójek miał nadzieję, że Zastałek zdoła przeczytać jego Napisy na Ścianach i podąży za nim. Zapisał więc także to, o czym myślał od pewnego czasu. Obserwuj małe zmiany. Będziesz gotów na duże kiedy nadejdą. Teraz Bójek był gotów pożegnać się z przeszłością i oczekiwał nadchodzącej przyszłości. Biegał po Labiryncie z większym zapałem i siłą. I niebawem stało się to, na co czekał... 

Gdy wydawało mu się, że w Labiryncie zostanie na zawsze, jego wędrówka zakończyła się nagle i szczęśliwie. Bójek ruszył zupełnie nieznanym korytarzem, dotarł do Magazynu N i znalazł Nowy Ser! Gdy wszedł do wnętrza, dosłownie go zamurowało. Wokół niego piętrzyły się góry sera. Nie wszystkie rozpoznał, bo było tam wiele zupełnie nowych gatunków. Przez chwilę nie dowierzał własnym oczom, ale ujrzał starych przyjaciół — Nosa i Pędziwiatra. Nos powitał Bójka skinieniem głowy, a Pędziwiatr pomachał mu ogonem. Ich zaokrąglone kształty świadczyły, że są tu już od dłuższego czasu. Bójek rzucił im krótkie „Cześć!" i w tejże chwili ujrzał swoje ulubione sery. Zdjął buty i dres i położył je przy wejściu do Magazynu, tak aby założyć je z powrotem, gdy tylko zajdzie potrzeba. Następnie rzucił się na Nowy Ser. Kiedy napełnił żołądek, podniósł w górę kawał świeżego Sera i zakrzyknął: „Niech żyją zmiany!" Jedząc Nowy Ser, Bójek myślał o tym, czego się nauczył. Zdał sobie sprawę, że dopóki obawiał się zmiany, wbrew wszystkiemu trzymał się iluzji Starego Sera, który zniknął na zawsze. Co spowodowało zmianę? Czy strach przed śmiercią głodową? „Trochę to pomogło" - pomyślał Bójek. Roześmiał się i wtedy zrozumiał, że zaczął się zmieniać, gdy nauczył się śmiać z siebie samego i z głupstw, które robił. Uświadomił sobie, że najszybsze zmiany powoduje śmiech z własnej głupoty. Przełamujesz się i ruszasz do przodu. Dały mu do myślenia myszy, Nos i Pędziwiatr, które brały życie takim, jakie jest. Nie martwiły się niepotrzebnie i nie komplikowały wszystkiego. Gdy nastąpiły zmiany i zabrakło Sera, ruszyły na poszukiwanie nowego. Następnie Bójek użył swojego wspaniałego rozumu do tego, co ludzie potrafią robić lepiej niż myszy. Pomyślał o błędach, które popełnił w przeszłości, i wyciągnął z nich wnioski. Zrozumiał, że można nauczyć się reagowania na zmiany: Należy widzieć rzeczy takimi, jakie są, być elastycznym i działać szybko. Nie wolno komplikować spraw i hołdować przesądom, które budzą strach. Trzeba obserwować małe zmiany i dzięki temu być przygotowanym na wielkie zmiany, które nadejdą. Bójek wiedział, że do zmian należy przystosować się szybko, ponieważ jeżeli się tego nie zrobi na czas, to można stracić szansę raz na zawsze. Musiał przyznać, że najsilniejsze hamulce tkwiły w nim samym i nic nie zmieniało się na lepsze, dopóki on się nie zmienił. Najważniejsze jednak ze wszystkiego było to, że gdzieś zawsze jest Nowy Ser, niezależnie od tego, czy potrafisz go teraz dostrzec, czy nie. Zdobędziesz go, gdy przezwyciężysz strach i wyruszysz na poszukiwania. Bójek był świadomy, że strachu nie należy lekceważyć, ponieważ on chroni przed prawdziwym niebezpieczeństwem. Zdawał sobie jednak sprawę z tego, że w większości jego lęki były irracjonalne i powstrzymywały go przed zmianą wtedy, gdy była ona konieczna. Kiedyś zmiana go przerażała, ale ostatecznie wyszła mu na dobre, ponieważ dzięki niej znalazł Nowy Ser. Dzięki niej też odkrył lepszą część samego siebie. Gdy myślał o tym, czego się nauczył, przypomniał sobie o przyjacielu. Zastanawiał się, czy Zastałek przeczytał to, co on uwiecznił na ścianach Labiryntu. Czy kiedykolwiek Zastałek wyjdzie z Magazynu S? Czy ruszy przez Labirynt i odkryje to, co może uczynić jego życie lepszym? Bójek przez chwilę chciał wrócić do Magazynu S po Zastałka. Może potrafiłby przekonać go, gdyby pokazał mu lepszą przyszłość. Przypomniał sobie jednak, że już raz próbował nakłonić przyjaciela do zmian. Zastałek musi sam pokonać lęk. Nikt nie zrobi tego za niego. Sam musi dostrzec korzyści wynikające ze zmian. Bójka uspokoiła myśl, że zostawił przyjacielowi drogowskazy wiodące do Nowego Sera. Zastałek znajdzie go, jeżeli tylko przeczyta napisy na ścianach. 

Bójek postanowił umieścić na największej ścianie Magazynu N najważniejsze wnioski, do których doszedł, podróżując przez Labirynt. Narysował ogromny kawałek sera i na rysunku napisał: NAPISY NA ŚCIANACH Zmiany są nieuchronne Odbiorą ci Ser Przygotuj się na zmiany Twój Ser na pewno zniknie Obserwuj zmiany Wąchaj swój Ser często, a będziesz wiedział, kiedy zaczyna się psuć; Szybko reaguj na zmiany Im szybciej zrezygnujesz ze Starego Sera, tym wcześniej będziesz cieszył się Nowym Zmieniaj się Nie daj się wyprzedzić swojemu Serowi Ciesz się zmianą Zasmakuj w przygodzie i delektuj się Nowym Serem. Spodziewaj się zmian i ciesz się nimi Odbiorą ci Ser Bójek zdawał sobie sprawę, jak daleko odszedł od Zastałka i Magazynu S. Wiedział, jak łatwo może znowu popaść w samozadowolenie, jeżeli nie będzie czujny. Co dzień dokładnie oglądał Magazyn N i sprawdzał, w jakim stanie jest Ser. Był gotów na wszystko, aby nie dać się zaskoczyć niespodziewanej zmianie. Mimo że ciągle miał ogromny zapas Sera, często biegał po Labiryncie i odkrywał jego nowe zakamarki. Dzięki temu dokładnie wiedział, co dzieje się dookoła. Zrozumiał, że lepiej jest być świadomym brutalnej rzeczywistości niż pławić się w przyjemnych iluzjach. Pewnego dnia Bójek usłyszał hałas w Labiryncie. Dźwięk się nasilał i uświadomił sobie, że ktoś nadchodzi. Czy to Zastałek? Czyżby był tuż za rogiem? Bójek odmówił krótką modlitwę i jak wiele razy wcześniej wyraził nadzieję, że jego przyjaciel w końcu zrozumiał, o co tu chodzi... Zmieniaj się razem ze swoim Serem i ciesz się tym! koniec... a może początek nowego?

środa, 17 sierpnia 2016

Ciąża spożywcza


Jest słonecznie i bardzo gorąco. Ulicą jednego z większych w Polsce miast dumnie kroczy drobna, powabna blondynka. Ubrana w mini spódniczkę a'la Shakira i wydekoltowaną bluzkę z pantercim wzorem przyciąga uwagę prawie każdego osobnika płci męskiej, w ramieniu kilku kilometrów. Blondynka nosi rozmiar 34, w porywach 36, dzięki czemu może założyć na siebie każdy dostępny w sklepach ciuch. To, w co się przywdzieje, koniecznie musi być modne i na czasie... i tak... koniecznie jak najkrótsze! Toż niedawno stała się kobietą, więc należy uwodzić i kusić samców ile wlezie! Stopy blondynki zdobią piękne, wysokie, czarne szpileczki, w których niedawno, po paru drobnych wypadkach, nauczyła się chodzić. Stawia w nich starannie małe kroczki omijając wszelkie wyboje, wertepy i liczne psie kupy. Koleżanki zazdroszczą blondynce jej dopracowanego wyglądu, myślą "pewnie jest ona z siebie bardzo zadowolona!". Prawda jest zgoła odmienna... Dumna blond lala na obcasach uważa, że jest za gruba i za niska, przez co nigdy nie zostanie modelką. Idąc ulicą, zamiast cieszyć się spacerem, myśli tylko o tym, aby posadzić tyłek na jakiejkolwiek, dostępnej w pobliżu ławce... Jest leniwa? Nie... po prostu stopy jej już odpadają od tych pięknych, czarnych, przeklętych butów na obcasie! Co chwila poprawia włosy, sprawdza czy nie zabrudziła karminową szminką zębów, wciąga brzuch, bo przed sekundą w odbiciu wystawy wydawał jej się zbyt wypukły oraz zachodzi w głowę czemu do diabła piąty koleś, którego minęła po drodze, nie zwrócił na nią większej uwagi. Taaak pewnie był gejem... chociaż nie, wyglądał na hetero! No tak, jest brzydka i gruba, to wszystko wyjaśnia!

Tak moi drodzy to ja jakieś 15 lat temu... Gdybym nie widziała swoich zdjęć z tamtego okresu nie uwierzyłabym, że byłam blond laską! Wtedy uważałam się za co najwyżej przeciętną grubaskę, dziś dałabym się posiekać, by znów  tak wyglądać! Nigdy nie byłam zadowolona ze swojego odbicia w lustrze... Nigdy nie potrafiłam się nim cieszyć!

Obecnie noszę rozmiar 40... No dobra, bez ściemy zdarza się i 42... Najgorszy nie jest sam rozmiar, ale sylwetka, która stawia mnie w czołówce... oczekujących na rychłe rozwiązanie, młodych matek. Co wnikliwsi czytelnicy mojego bloga pomyślą pewnie, że jak zwykle przesadzam, przemawia przeze mnie depresja, nerwica, czy co tam mam i nie ma się czym niepokoić... Otóż uważam, że kiedy ludzie ustępują mi miejsca w tramwaju mimo, że jestem trzeźwa, a dawno niewidziana sąsiadka z zapałem wciska mi ciuszki dla "mającego niedługo przyjść na świat maleństwa"... coś jest na rzeczy...

Ze swoim "brzusiem pimpusiem" zmagam się już z dobre 10 lat. Przeszłam już chyba każdy etap. Najpierw katowałam się zupą kapuścianą i innymi cud dietami, które albo powodowały wymioty albo sraczkę albo omdlenia albo wszystko naraz... Później odwiedziłam dwóch dietetyków za ponad tysiaka, którzy mieli mnie wyleczyć nie tylko z nadwagi ale i z idącej z nią w parze depresji. Nie schudłam zbytnio, ale dowiedziałam się, że egzystencja podporządkowana nieustannemu sterczeniu przy garach nie jest zbyt pociągająca, obdarowanie kogoś listą tego co może danego dnia włożyć do ust zaś, może doprowadzić tę osobę do stanów lękowych i całkiem sporego doła!  Biegałam na siłownię, pływałam. Zakupiłam rowerek, ławeczkę do wyciskania brzuszków, steper i dwa inne przyrządy, które w telezakupach Mango prezentowały się nieco bardziej imponująco niż w realu. Były też żele rozgrzewające, balsamy ujędrniające, stymulator mięśni na baterię, pas wyszczuplający, a gdy zaczęłam pracować i było mnie stać, zabiegi ultradźwiękami po sto złotych każdy... Kiedy depresja powaliła mnie do tego stopnia, że modliłam się o siłę by dojść do toalety... skapitulowałam! Miałam gdzieś to jak wyglądam! Do czasu... Nadmierne dawki antydepresantów po około 2 miesiącach zażywania sprawiły, że nagle pokochałam swoje ciało! Zaczęłam oglądać zdjęcia modelek XXL i zażerać się ukochanym ciastem z cukierni na rogu... Wmawiałam sobie, że czasy się zmieniły i nadeszła era kobiet krągłych... Rozmiar podskoczył mi powyżej 42, ilość dostępnej w sklepach odzieży się skurczyła, a ja miałam problem z zawiązaniem własnego obuwia! 

Dziś zażywam już mniej antydepresantów... Dziś zupełnie trzeźwo i obiektywnie moi drodzy... przypominam kobietę w siódmym miesiącu ciąży...
I tu dochodzimy do sedna. Zdaję sobie sprawę z tego jak wyglądam i o dziwo nie mam z tego powodu ochoty skoczyć z mostu! Wiem, że nie jestem już blond laską w panterce... Nie pogardzam sobą, ale i nie gloryfikuję swych bujnych kształtów. Bardzo długo miałam problem z akceptacją swojego ciążowego brzucha. Dość brutalnie komentowała moją sylwetkę młodzież z patologicznych rodzin z którą dane mi było pracować. Nagminnie nabijały się z niej dzieci, których byłam wychowawcą. Zauważyłam jednak pewną prawidłowość. Kiedy pogodziłam się z tym jak wyglądam i nauczyłam mówić o tym otwarcie WSZYSTKIE PRZYTYKI ustały. Do tej pory myślałam, że to tylko psychologiczny trik, którym karmią nas autorzy mądrych książek. Nieprawda!!! 

Ostatnio miałam kłopot... Denerwowały mnie seniorki, które wciąż pytały skąd mam taki brzuch i licytowały się który to miesiąc ciąży. Raz to olałam, drugi raz również, za piątym postanowiłam działać! Na zebraniu społeczności przy wszystkich pracownikach i mieszkańcach domu opieki powiedziałam uroczystym głosem:
"Słuchajcie moi drodzy. Chciałabym zdementować pogłoski jakobym była w ciąży! Mój brzuch jest wynikiem tego, że prawdopodobnie jem za dużo. Lubię sobie zjeść! To nie jest żadna ciąża, a jeśli już... to CIĄŻA SPOŻYWCZA! Kiedy będę spodziewała się potomstwa wszystkich was o tym niezwłocznie poinformuję!".
Od tamtej pory nie usłyszałam ani jednego komentarza na temat mojej dość oryginalnej figury, miny zgromadzonych na zebraniu zaś... bezcenne!!! 

Wiem, że mogę wyglądać lepiej i powinnam mniej jeść tego cholernego ciasta z cukierni na rogu... Wiem też, że sam wygląd nikogo jeszcze nie uszczęśliwił... i choć ostatnio staram się nie obżerać, staram się również akceptować swoje ułomności. Nie zawsze mi to wychodzi, ale próbuję sobie wbić do tego wcale nie takiego durnego łba, że nie jestem i nigdy nie będę idealna.
Historyjka z ciążą spożywczą powyżej jest bardzo pouczająca. Pokazuje bowiem, że choć nie zawsze piękni i nieskazitelni dzięki dystansowi do siebie jesteśmy w stanie odeprzeć ataki mniej życzliwych nam jednostek. Świetną bronią i tarczą może być zwykłe poczucie humoru... i obyśmy mieli go jak najwięcej!!!

niedziela, 5 czerwca 2016

Szklany anioł



- "No i jak Ci się podoba ta kobieta?"- zagadnęła mnie matka, kiedy wracałyśmy do domu z pierwszej sesji z nową terapeutką.
- "A tam mamo, taka sama jak one wszystkie! Jakaś taka bez wyrazu!".
- "Nie, no mnie się podoba, brzmiała z sensem!".
- " Dobra, mamo nie ględź, będę do niej chodzić, w końcu gdzieś muszę..." - stwierdziłam z kwaśną miną, jak zwykle ze wszystkiego niezadowolona.
Godzinę wcześniej przed drzwiami swojego gabinetu powitała nas ładna, szczupła i nieco roztargniona niewiasta w okularach i błękitnym szalu. Zapomniała kluczy i nie miałyśmy jak dostać się do środka. Przypadek sprawił, że nam się udało, co skwitowała żartobliwym "to znak". Zabrzmi tandetnie, ale dziś już wiem, że to los postawił ją na mojej terapeutycznej drodze...

Dwie rzeczy przesądziły o tym, że tam zostałam. Pierwszą było użycie przez nią, na jednej z pierwszych naszych sesji, słowa PROSZĘ. "Proszę, czy możesz w ten sposób o sobie nie mówić"  powiedziała szczerze zmartwiona. Te słowa wbiły mnie w fotel. "Jak to?! Siedzi przede mną kobieta, która jest kimś! Ma tytuł doktora nauk medycznych, wykłada na wyższej uczelni, wydała książkę i pewnie ma kupę kasy, a prosi o coś takie zero jak ja??? Takie zapłakane nic, załykujące się psychotropami, siedzące w domu na utrzymaniu matki!!! Niebywałe...".  Drugą rzeczą była piękna cecha jaką u niej dostrzegłam. Mojej terapeutce, kiedy opowiadam jej coś przykrego ze swojego życia, szklą się oczy. Widać wtedy u niej autentyczne wzruszenie, którego nie zaobserwowałam jeszcze u żadnego innego terapeuty! Kiedy tak się dzieje, czuję się w epicentrum wszechświata! I choć trwa to tylko kilka chwil, w tym właśnie momencie mam poczucie, że ktoś mnie naprawdę słucha i rozumie!

Wygląd raczej intelektualistki, spokojny, kojący głos , młoda, delikatna twarz bez grama makijażu...Długo wydawało mi się, że to anioł w ludzkiej postaci. Kryształowy anioł bez skazy, który nigdy nie powie, ani nie zrobi niczego dla mnie przykrego. Cóż... pomyliłam się. Na jednej z sesji wkurwiłam ją do tego stopnia, że oczy płonęły jej jak pochodnie... Zobaczyłam drugą stronę. Potrafiła być zimna, obojętna, a nawet bezczelna! Pomnik ze szkła, który wzniosły moje wyobrażenia i nadzieje rozpadł się na miliony drobnych kawałków! Wyszłam z jej gabinetu z pełnym przeświadczeniem, że już nigdy tam nie wrócę! Wróciłam i dostałam lekcję. Dama w błękicie nie tylko ku mojemu zaskoczeniu zdecydowała się na kontynuowanie terapii z "niewygodnym klientem", ale i przeszła nad wszystkim do porządku dziennego. Nie chowała urazy i traktowała mnie tak, jakby nasze spięcie, w ogóle nie miało miejsca.

Doceniam wiele jej cech. Bardzo podoba mi się intelekt i to, że dyskutuje ze mną, aż do momentu, gdy brak mi już argumentów na to, jakie to moje życie nie jest beznadziejne. Szalenie zaskakuje mnie etyka jaką kieruje się w pracy. Nie pyta o nazwiska, nie ciągnie za język jeśli waham się, aby powiedzieć jej o czymś bardzo osobistym. Moja poprzednia terapeutka często przytaczała przykłady z życia swoich klientów, damy w błękicie nawet nie miałabym śmiałości o to pytać... Jest świetnym strażnikiem tajemnic, dlatego wiem, że mogę powiedzieć jej o wszystkim i nigdy nic nie wyjdzie poza drzwi jej gabinetu. Rozmowa z nią nie przypomina kawki z koleżanką, czuwa, żebym mówiła na temat i maksymalnie wykorzystuje dany nam czas. Jednocześnie uwielbiam, kiedy zdarza jej się wychodzić z roli statecznej pani psycholog. Gdy śmieje się szczerze z moich żartów, lub samej siebie. Gdy ekspresyjnie podnosi do góry kciuki na znak, że jest ze mnie dumna...

Na Boże Narodzenie postanowiłam zrobić jej niespodziankę. Ręcznie wykonałam drewniane pudełeczko i świąteczną bombkę. Chciałam, żeby ten prezent był na tyle osobisty, aby wiedziała, że jest tylko dla niej. Pomalowałam szkatułkę na kolor błękitu i przyozdobiłam cytatami, które ją inspirowały. Całość tworzyłam przez parę dni. Włożyłam w to bardzo wiele pracy i serca. Najciekawsze jest jednak to, że mimo, iż mam takie zdolności i lubię rękodzieło, nigdy wcześniej NIKOMU niczego nie zrobiłam... Nawet własnej matce... Wiedziałam, że przekraczam granicę, a ona jako profesjonalistka, może podarku nie przyjąć. Wiedziałam jednak, że jeśli jest jak mi się zdawało dobrym człowiekiem, nie odmówi. Nie pomyliłam się. Odpakowywała mój prezent jak dziecko i zaszkliły jej się oczy... Kiedy umieściła wpis na temat tego podarku na swoim blogu, już byłam pewna, że ten gest dla niej coś znaczył. Może mniej niż dla mnie, tego nie wiem. Wiem jednak, że było warto...

Prawdą jest, że nagięła dla mnie zasady jeszcze parę razy. Doceniam każdy z nich i myślę, że gdyby nie nasz kryzys, każdą jej uprzejmość traktowałabym jako coś co mi się należy. Prawda jest jednak taka, że ona wcale niczego nie musi. Płacę jej za sześćdziesiąt minut, a wszystko co jest "poza" to jej dobra wola. Ale czy tylko? Myślę, że nie... To co jest "poza" sprawia, że jest w moich oczach po prostu ludzka. Jest ludzka, kiedy wychodzi z roli intelektualistki i ku mojemu zachwytowi mówi "kurwa mać" ! Jest ludzka, kiedy  nie siedzi sztywno, tylko kręci się na fotelu i gestykuluje! Jest ludzka, kiedy ma odwagę przyznać się, że sama leczyła się na depresję i również wtedy, gdy ma gorszy dzień i wygląda jak po paru nieprzespanych nocach, też jest ludzka...

Jej jedynej spośród szesnaściorga znawców ludzkiej psychiki, udało się stworzyć ze mną więź. Jej jedynej udało się sprawić, że mimo, iż poczułam się zraniona, odrzucona i kompletnie nieważna, wróciłam na terapię i zeszłam ze swojego piedestału. Piedestału, na który wzniosły mnie dwa wpierane mi przez całe dzieciństwo hasła: duma i ambicja!

Kiedyś byłam wobec niej nachalna, słałam smsy i coraz bardziej przekraczałam granice... Teraz jednak nie musi się już obawiać mojej natarczywości. Choć jest dla mnie bardzo ważna i często w dni takie jak ten, gdy czuję się bardzo samotna, tęsknię do kontaktu z nią, wiem, że przestrzeganie pewnych zasad jest koniecznością, aby terapia była terapią. Życie jednak jak to sama kiedyś powiedziała pisze różne scenariusze. Jeśli przyszłoby mi kiedyś do głowy odebrać sobie życie, chciałabym, żeby niezależnie od tego czy jest wierząca czy nie, nagięła ostatni raz zasadę i stanęła obok mojej matki na moim pogrzebie...

poniedziałek, 23 maja 2016

Gra pozorów


Tym razem  nie będzie optymistycznie... 
Krótką chwilę zajęło mi podjęcie decyzji czy umieścić tutaj ten wpis. Zdecydowałam się na to, ponieważ myślę, że chociaż w tej przestrzeni mogę pozwolić sobie na autentyczność! Na szczerość z Wami i samą sobą...

Jest dziś jeden z tych dni, kiedy po prostu nie mam ochoty żyć...  Wyświechtane...wiem. Tak bardzo dziś siebie nienawidzę, że tą nienawiścią wypełniłabym cały ocean. 

Marzę, żeby być kimś innym...Wyglądać inaczej, mówić inaczej, myśleć inaczej...
Marzę, żeby już nikt nigdy nie skrytykował mojej koszmarnej figury, żeby już nikt nigdy nie oceniał jakiejkolwiek wykonanej przeze mnie pracy! Marzę, żeby odkleić sobie od ust ten cholerny sztuczny uśmiech małej dziewczynki i żeby nikt ode mnie już niczego nie chciał!!! Mam ochotę wrzasnąć "ludzie, czy wy nie widzicie jak cierpię?! jak jest mi źle? nie widzicie, że czasami trudno mi wstać z łóżka i się wykąpać, zrobić kolejny krok w drodze do pracy, kontynuować z wami wymuszoną gadkę o wszystkim i niczym!!! Czemu mnie nie słyszycie?!".

Jestem więźniem... Więźniem pozorów, wymuszonych uśmiechów i konwenansów. A strażnikiem... jestem ja sama. Mogę uciekać przed ludźmi, ale przed sobą nie ucieknę. Nigdzie... Nikt nie jest w stanie mi pomóc, a sama sobie nie potrafię... Nie mam już siły i nie chcę tak żyć! 
Przemawia przeze mnie choroba? I co z tego?! Faktem jest, że potwornie się męczę... Sama ze sobą...

Wczoraj widziałam na fecebooku zdjęcie mojego byłego chłopaka w grupie nowych znajomych. Siedzieli na trawie na pikniku... Poczułam taką straszną złość i zawiść, że przelękłam się samej siebie. On żyje i całkiem nieźle się bawi, a ja jestem taka SAMOTNA. Taka cholernie samotna, że aż żałosna. I nie ma komu wypełnić tej pustki...

Dziś jest straszny dzień. Dzień w którym chciałabym się nałykać leków i po prostu odejść... Odejść tam, gdzie niczego już nie będzie... Tam gdzie nie ma udawania i nie trzeba się na siłę uśmiechać...
To najsłabszy z moich wpisów, ale tego wieczora nie mam siły na więcej. Przepraszam Was... Przepraszam każdego, kto się skusi i to dno przeczyta...

poniedziałek, 16 maja 2016

Wysokie obcasy


"No tak i znowu jestem w czarnej dupie" - pomyślałam z goryczą siedząc na zimnej kanapie, oczywiście czarnej barwy, w poczekalni jednej z prywatnych przychodni terapeutycznych. Łzy popłynęły mi do oczu. "Boże, tak bardzo nie chce mi się żyć, a jeszcze mam o tym opowiadać jakiejś obcej babie! Pewnie kolejna psychiczna bardziej ode mnie... Co mam zrobić? Może by tak uciec stąd? Oszczędzić sobie kolejnego upokorzenia! Oszczędzić sobie kolejnej opowieści o tym jaka jestem beznadziejna!". Następne 30 minut oczekiwania na sesję przepłakałam, gapiąc się na wiszącą na ścianie plazmę. Parę minut później przyszła po mnie drobna blondynka po czterdziestce. I od tego wszystko się zaczęło...

"Co panią do mnie sprowadza?"- spytała. Wywaliłam z siebie lekko pochlipując, że depresja, że nie mam siły wstać z łóżka i że...mam myśli samobójcze. Ku mojemu zaskoczeniu blondynka nic nie zanotowała, nie posiadała nawet kartki! Szybko wyrwała mnie z żałosnego zawodzenia, mówiąc konkretnym, energicznym głosem "kiedy Pani tak leży po ciemku i ma te myśli samobójcze niech Pani włączy telewizor!". To stwierdzenie szybko wytrąciło mnie z otępienia. "Że co?" - spytałam zaskoczona. "No niechże Pani włączy radio, telewizor, cokolwiek. Bodźce słuchowe pomagają, żeby się na takich myślach nie skupiać!". Wstała dziarsko i podeszła do stojącej w rogu tablicy. Mówiła coś o jakichś sinusoidach rysując diagramy, o tym, że powinnam mieć plan dnia od godziny do godziny, żeby tak bezczynnie nie leżeć itd. itp. Ja w tym czasie połowy słuchałam, a połowę uwagi przeznaczyłam na baczną obserwację swojego nowego terapeuty. Czułam, że trafiłam na kogoś u kogo pobędę dłużej niż dwie sesje!  Czułam, że to wreszcie to! Stała przede mną ładnie uczesana, elegancko ubrana, dojrzała kobieta. Miała ładne buciki na wysokim obcasie! Energiczna, żywiołowa, konkretna, mówiąca z sensem, dająca rady! Od razu mi się poprawiło...
Na drugiej sesji dostałam pierwsze w życiu zadanie domowe! Miałam narysować trzy rysunki w domu. Pomyślałam sobie "kiedy zacznę robić coś konkretnego typu rysowanie, wypisywanie, cokolwiek NAMACALNEGO na pewno wyzdrowieję...". Chętnie przychodziłam więc na kolejne sesje. Kiedy blondynka interpretowała moje rysunki, wszystko co mówiła było prawdą! Do tej pory nie wiem jak to robiła, ale była w tym jakaś odrobina magii. Dostawałam kolejne zadania typu wypisywanie pozytywnych cech - trudne jak diabli, pisanie listu do matki itp... Czułam, że odrabiam lekcje, które zamiast dobrej oceny przyniosą mi spokój ducha, równowagę psychiczną i szczęście...

Podobało mi się w jaki sposób ta kobieta ze mną rozmawia. Było swobodnie, a jednocześnie czułam doping i wsparcie. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów byłam przez kogoś chwalona! Pojechała po całości moją matkę i jej obecnego partnera, z którym zmuszona byłam mieszkać. Nie zostawiła suchej nitki na moim ówczesnym chłopaku. Wszyscy na około byli źli, a to ja byłam ta dobra! Nareszcie! Jakże mnie to cieszyło! Zaczęłam wierzyć w to, że wcale nie jestem takim cholernym zerem, co znacznie wzmacniało moje poczucie własnej wartości! Niestety, zaczęłam wierzyć również i w to, że ludzie, którzy mnie otaczają są beznadziejni i pozbawieni jakichkolwiek zalet... Dla osoby narcystycznej, którą niestety jestem, takie podejście było bardzo szkodliwe. Utwierdzało mnie bowiem w przekonaniu, że wina zawsze leży po stronie wszystkich innych, a ja jestem czysta jak łza...
Ponadto blondynka nie przebierała w słowach wypowiadając się o osobach, jakby nie było, mi najbliższych. Bardzo podobał mi się luz jaki wprowadzała do naszego kontaktu, ale już nieco mniej nazywanie mojego chłopaka zerem z racji tego, iż  nie posiada wyższego wykształcenia i pracuje na stacji benzynowej. Kiedy usłyszałam, że nie powinnam zachodzić w ciążę biorąc psychotropy, bo urodzę cytuję potwora zaczęłam się porządnie niepokoić. Nie odpowiadały mi, aż tak "ostre teksty", kłócące się często z moim światopoglądem! Po kilku sesjach przestałam więc do niej przychodzić. Jak czas później pokazał kolejne kryzysy, jakie pojawiały się w moim życiu, za każdym razem stawiały mnie przed drzwiami jej gabinetu. Czemu akurat jej? Bo mimo wad była jedynym terapeutą, który przypominał żywego człowieka, a nie cholerną, beznamiętną mumię!

Nasz terapeutyczny romans z każdym kolejnym spotkaniem nabierał coraz większych rumieńców...
Było na przykład kilka takich sytuacji, które powodowały, że blondynka stopniowo traciła zyskane u mnie punkty.
Poddana zostałam na przykład relaksacji, podczas której, miałam wyobrażać sobie "pełne ciepła i energii uzdrawiające źródło mocy"...W trakcie, zamiast się ogrzewać, byłam spięta jak jasna cholera i porządnie zaniepokojona faktem, iż kazano mi siedzieć z zamkniętymi oczami! Codziennie miałam za zadanie odsłuchiwanie opowiadanej przez nią bajki terapeutycznej o dziewczynce z indiańskiego plemienia, którą nagrałyśmy na mój telefon...co uważałam za dziwne i głupie. Któregoś razu nakazała mi też, stanąć na postawionym na środku gabinetu, drewnianym krzesełku... zaraz przy krawędzi... Nie pamiętam co to miało na celu, ale mało się nie spierdoliłam... Dość ciekawym jej pomysłem był też list do koleżanek z pracy, który kazała mi napisać, abym mogła wylać z siebie żal i złość...Wszystko szło nieźle do momentu, w którym nie stanęłam z kartką i zapałkami pod swoim oknem. Jak radziła, podpaliłam zapiski, tyle że, zrobiłam to z takim namaszczeniem, iż w środku nocy zmuszone byłyśmy gasić wraz z matką płonącą jak żagiew zasłonę.... Kolejny list radziła pisać do byłego chłopaka... tak, tego zera ze stacji benzynowej... Tym razem nie miałam już używać zapałek! Ulżyło mi nawet, dopóki nie usłyszałam, że dla odmiany mam iść na cmentarz i zakopać kartkę przy grobie mężczyzny o tym samym imieniu... Obawiając się kary boskiej za bezczeszczenie grobów oraz ścigających mnie zza światów zmarłych, z tej metody już nie ośmieliłam się skorzystać... W końcu, kiedy wróciłam do niej po raz setny po dłuższej przerwie, stwierdziła, że coś jest nie tak, że mi się  nie poprawia i istnieje ryzyko, że tak jak jedna z jej pacjentek....uwaga.... MAM RAKA MÓZGU. Na tej sesji była akurat wyjątkowo ze mną moja matka. Ona mało nie dostała zawału, a ja wyszłam z gabinetu z pełnym przeświadczeniem, że jestem śmiertelnie chora i niedługo umrę... Dziś mnie to bawi, w ten dzień byłam w takim szoku, że siedziałam wieczorem pod prysznicem i szorowałam pięty pumeksem prawie do krwi, bo ubzdurałam sobie, że jak mają mnie pochować to z gładkim naskórkiem... Na jednej z ostatnich wizyt dla odmiany dowiedziałam się, że moja agresja do przedmiotów, a konkretnie rzucanie popielniczkami i kubkami, skończy się tym, że w końcu kogoś zabiję... Najbardziej jednak ze wszystkiego, zrażały mnie jej obietnice bez pokrycia. Nie przynosiła obiecanych książek, nie wysyłała obiecanych maili. Na odpowiedź smsową trzeba było czekać parę dni, a na jednego maila nie odpowiedziała wcale, tłumacząc się popsutą skrzynką...

Wiecie, najlepsze w tym wszystkim  jest to, że mimo wielu dziwactw tej kobiety i nieraz komicznych sytuacji, których byłam udziałem, czułam, że ktoś po prostu ze mną jest. Czułam, że ktoś może i chce mi pomóc. Niejeden raz, kiedy było mi bardzo ciężko, wsłuchiwałam się w tą głupią, nagraną przez nią bajkę. Bajkę o dziewczynce, która zgubiła drogę w życiu... Słuchałam cichego, spokojnego głosu i czułam przy sobie jej obecność... Jeden z niewielu terapeutów, którzy ze mną rozmawiali... Dla których byłam człowiekiem, a nie tylko psychologicznym obiektem.
Dziś wspominam ją nieco z uśmiechem, nieco z sentymentem. Trochę wariatka, z ciętym językiem, niedotrzymująca dawanych mi obietnic. Nade wszystko kobieta silna i bardzo barwna. Nikt z was widząc jej zgrabną sylwetkę, wysokie obcasy i blond loki nie podejrzewałby nawet, że kupę lat walczyła z rakiem i ma amputowaną pierś. Te dwa fakty, które mi kiedyś w zwykłej rozmowie wyjawiła sprawiają po dziś dzień, że mam do niej bardzo wiele szacunku i cieszę się, że stanęła na mojej terapeutycznej drodze. Na tej samej drodze po paru latach stanął jednak ktoś jeszcze. Ktoś komu bardziej mogę zaufać i kto znaczy dla mnie jeszcze więcej... Ktoś kto szanuje ludzi bez względu na ich wykształcenie, orientację seksualną czy wyznawaną religię...ale to już zupełnie inna historia...

czwartek, 24 marca 2016

Terapeuci


Nawiązując do mojego ostatniego posta - "nigdy w życiu" nie spodziewałabym się, że zajrzy na tego bloga tak wielu z Was! Uwierzcie mi, naprawdę jestem w szoku. Dostaję maile, moje wypowiedzi są cytowane na facebooku, a pewna znajoma mi osoba poleciła niedawno komuś mój ostatni wpis. Dziękuję bardzo każdemu, kto poświęcił swój czas na odwiedzenie tej strony! To dla mnie naprawdę bardzo wiele znaczy...
Z racji tego, iż wzrosło zainteresowanie moją terapią, a konkretnie tym, co też takiego robię, że wreszcie zaczęłam myśleć bardziej pozytywnie, chciałabym podzielić się z Wami swoimi doświadczeniami w tym temacie...

Było ich szesnastu. Szesnaścioro różnych ludzi i osobowości, którym dane było usłyszeć historię mego "nieszczęsnego" żywota.
Przed pierwszym spotkaniem, siedząc na drewnianym krzesełku w poczekalni, miałam wrażenie, że zaraz zemdleję. Byłam zażenowana, a nade wszystko czułam ogromny lęk. Wstydziłam się powiedzieć komukolwiek o tym, że nie mam przyjaciół, żyję na utrzymaniu matki, mój ojciec ma mnie w dupie, a długoletni związek w którym jestem to fikcja. Nie wiedziałam co mnie czeka za wielkimi drewnianymi drzwiami... Kiedy wybiła moja godzina weszłam niepewnie do ponurego, tonącego w cieniu, pokoiku. Podejrzewam, że miało tam być nastrojowo...W moim odczuciu jednak, właśnie znalazłam się w grobie! Na środku gabinetu stały dwa czarne, skórzane fotele, a pomiędzy nimi stolik, wyposażony w żółtawą, posępną lampkę i wielką pakę chusteczek higienicznych. Widząc te chusteczki od razu pomyślałam, że w tym miejscu ludzie tylko siedzą i płaczą... Miałam ochotę zwiać!
Pierwszą rzeczą w wyglądzie nowej terapeutki, która od razu zwróciła moją uwagę...uważajcie....były BUTY. To śmieszne, jak taki drobiazg może wpłynąć na nasz odbiór drugiej osoby! Płaskie, czarne czółenka, wyglądające jak obuwie do trumny, znakomicie dopełniały reszty ponurego stroju, w który przywdziana była, siedząca na przeciw mnie, kobieta koło czterdziestki. Nie jestem pustakiem i zdaję sobie sprawę z tego, że wygląd nie świadczy o człowieku. Kobieta ta jednak, w żaden sposób nie nadrabiała, całego tego pogrzebowego nastroju, swoim intrygującym sposobem bycia. Była chłodna i zdystansowana... Obojętna... Skrzętnie notowała wszystko co mówię, zadając kolejne pytania o mój życiorys. Nie było żadnego dialogu między nami. Żadnej interakcji... Tylko ehe, aha, yhy... Wyszłam wściekła i jeszcze bardziej sfrustrowana, niż tam weszłam! Po trzech sesjach, jedyne czego się o sobie dowiedziałam to to, że mam lęk przed dorosłością. Ta jakże odkrywcza wiadomość, kosztowała mnie czterysta złotych i kilka niemiłych wspomnień! Później bywałam w wielu podobnych gabinetach... Wyczytałam gdzieś, że ten "chłód" jest charakterystyczny dla terapii psychodynamicznej... Terapeuta nie może okazywać emocji, a wnętrze nie powinno rozpraszać nadmiarem bodźców. Może komuś podobna opcja odpowiadała, ja - typowy lękowiec - w takim otoczeniu czułam się jakbym zaraz miała odwiedzić zaświaty... Po tym doświadczeniu na długo zrezygnowałam z terapii. Myślałam, że leki mi wystarczą i rozwiążą wszystkie moje problemy... Kiedy pogorszyło się do tego stopnia, że znów nie potrafiłam normalnie funkcjonować, zapukałam do kolejnych drzwi...

Jedną z następnych, testowanych przeze mnie terapeutek została moja była wykładowczyni z uczelni. Kiedyś, jeszcze za czasów studenckich, usłyszałam od niej, że bardzo gratuluje mi zaliczenia prowadzonej przez siebie terapii tańcem. Kiedy spytałam dlaczego, powiedziała, że zauważyła jak wiele wysiłku kosztowało mnie uczestnictwo w psychologicznych zajęciach ruchowych w kole. Pomyślałam wówczas, że musi być świetnym psychologiem, skoro odkryła coś, co tak skrzętnie ukrywałam przed światem! Trafnie dostrzegła mój lęk przed ludźmi... Pełna nadziei i przekonania, że niewiasta ta na pewno mnie uzdrowi, umówiłam się z nią mailowo na spotkanie. Prawie na wstępie usłyszałam, że jestem W TAK ZŁYM STANIE, że powinnyśmy spotykać się co najmniej dwa razy w tygodniu! Uznała widać, że moje bezrobocie, nie stanowi większej przeszkody w podwojeniu płatności, a informacja o tragicznym stanie zdrowia bardziej mi już nie zaszkodzi... Jakoś przełknęłam kolejne mądrości, które przez dwie sesje mi wygłaszała, kiedy jednak poczęstowana zostałam gadką o negatywnych energiach, ludzkich przeczuciach i poczcie pantoflowej funkcjonującej pomiędzy pracodawcami w moim mieście, przelała się czara goryczy. Doszłam do wniosku, że ta pani pomyliła psychologię z ezoteryką i bardziej nadaje się na wróżkę niż na psychoterapeutę. Obraz osoby kompetentnej i wykształconej, który zbudowała sobie w moich oczach w trakcie studiów, prysł jak bańka mydlana! Swoją drogą, kobieta ta, musiała sporą ilość swoich klientów "czarować" z częstotliwością dwa razy w tygodniu, gdyż jako jedyną z zacnej szesnastki, stać ją było na bajerancką maszynkę do drukowania paragonów... Moje poszukiwania trwały dalej...

Raz trafiła mi się istna specjalistka od higieny snu. Młoda, bardzo chłodna, siedząc w kolejnym posępnym gabinecie, na kolejnym posępnym fotelu, potęgowała tylko moją depresję. Nie znając kompletnie, ani mnie, ani moich problemów, radziła mi, bym w trakcie kolejnej nieprzespanej nocy, leżała do rana gapiąc się w sufit. Trzeba przyznać, że była odważna, proponując leżenie godzinami w ciszy i ciemnościach osobie, która ma myśli samobójcze i powinna robić wszystko byle się na nich tylko nie skupiać! U tej pani byłam tylko raz!

Później miałam również przyjemność odwiedzić psychoterapeutkę, która ma świetne noty na portalu znany lekarz i plasuje się naprawdę wysoko, jeśli brać pod uwagę opinie w internecie. Tym razem na drugiej wizycie usłyszałam, dla odmiany, że JESTEM ZUPEŁNIE ZDROWA. Wybitnej specjalistki wcale nie zaniepokoił fakt, że od paru lat leczę się psychiatrycznie, pocięłam sobie rękę, a kiedy weźmie mnie fantazja snuję plany jak ze sobą skończyć!!! Poradziła mi, żebym "uwolniła swoje wewnętrzne dziecko" i "zrobiła sobie imprezę"! Tak...naprawdę... To był chyba najgorszy i najbardziej niekompetentny spec do jakiego trafiłam! Dziwnym zbiegiem okoliczności pozytywne opinie o niej pojawiają się do dziś na portalu znany lekarz z częstotliwością równiusieńko raz w miesiącu! Widać, bardzo zależy jej na rozgłosie i wstawia je sobie sama...

Jednym z moich ostatnich psychologów został dla odmiany mężczyzna, którego polecił mi mój obecny psychiatra. Trzeba przyznać, że był on szalenie punktualną osobą... Z racji tego, że pojawiłam się u niego pół godziny przed czasem, kazał mi czekać na klatce schodowej - nie posiadał czegoś takiego jak poczekalnia. Przetrzymał mnie na korytarzu pół godziny, po czym zaprosił do małego, śmierdzącego stęchlizną pokoiku zawalonego książkami. Widocznie, kiedy ja siedziałam na schodach odmrażając sobie tyłek, musiał dokończyć lekturę jakiejś pasjonującej psychologicznej książki... W każdym razie, pan ten był świetnym doradcą zawodowym. Wzburzony faktem, że mam problem ze znalezieniem pracy, radził mi - lękowcowi - abym z impetem wpadała do biur dyrektorów ze swoim życiorysem w garści. Kiedy zwróciłam mu uwagę na to, że żaden szef nie siedzi w gabinecie bez pilnującej go gorliwie sekretarki, usłyszałam, że mam być pewna siebie i kłamać, że przyszłam w sprawie prywatnej... Z kolejnych porad zawodowych już nie skorzystałam!

Dobra, starczy. Powyżej opisałam Wam kilku moich psychologów. Byli i inni u których spędzałam jedną, góra dwie sesje. Z racji ilości, tych mniej barwnych osobistości już nawet nie pamiętam... Dwie najistotniejsze dla mnie terapeutki zasługują na osobne odsłony, które dodam wkrótce. Dziś chciałam Wam tylko pokazać jak różni mogą być terapeuci...oraz ich gabinety! Podczas opisywania nie podarowałam sobie charakterystycznej dla siebie dawki ironii i sarkazmu. I tu dochodzimy do momentu, w którym napiszę coś, co przed terapią by się tutaj nie znalazło. Uważam, że część z osób u których szukałam pomocy, nie sprawdzało się w tym zawodzie... Części jednak, nie dałam szansy... Czasami zbyt szybko rezygnowałam! Jeśli jesteście w trakcie poszukiwania kogoś dla siebie nie zrażajcie się po jednej czy dwóch wizytach! Szukajcie psychoterapeuty, który będzie WAM odpowiadał i z którym będziecie się czuli jak najswobodniej. Nie kierujcie się opiniami z internetu! Doświadczajcie, testujcie i nie rezygnujcie! Pamiętajcie jednak - psychologowie to też ludzie, którzy mogą się mylić i mieć wady. Jeśli ma się za sobą tak jak ja szesnastu specjalistów, istnieje ryzyko, że może to my sami liczymy na zbyt wiele... Bądźcie czujni wobec czyjejś niekompetencji, ale nie oczekujcie, że jakikolwiek certyfikat da ludziom, takim samym przecież jak wy, boską moc uzdrawiania duszy...


                                         

piątek, 11 marca 2016

Nigdy w życiu!


"Chciałabym schudnąć, ale nie pójdę na siłownię! Nigdy w życiu! Tam są tylko szczupłe, wysportowane, seksowne laski....".
"Iść na saunę?! Nago??? Nie, no jakiś żart! To miejsce dla jakichś psychopatów i ekshibicjonistów! Kurczę ciekawi mnie jak tam jest.... ale nie, nie pójdę i koniec!".
"Śpiewanie karaoke? Kurczę niby fajna zabawa.... ale nie dla mnie.... Fałszuję tak potwornie, że ludzie pękliby ze śmiechu słysząc jak zawodzę! Nigdy w życiu!".
"Za granicą przemówić po angielsku? nie nigdy! Mój angielski brzmi jak miks rosyjskiego z niemieckim akcentem w ustach arabskiego poganiacza wielbłądów! Wstydzę się i koniec!".
"Boże, wszędzie się gubię, moja orientacja w terenie jest tak koszmarna, że ledwo nauczyłam się drogi ze szkoły do domu! Gdyby przyszło mi być przewodnikiem jakiejkolwiek grupy osób, poprowadziłabym wszystkich na pewną śmierć. Dobrze, że nigdy nie będę musiała tego robić...".
"Praca z ludźmi?! Nie, nigdy w życiu! Najlepiej w jakimś biurze przy przekładaniu papierów, byle jak najmniej spontaniczności i kontaktu z drugim człowiekiem! Tak jest bezpieczniej...".
"Nigdy nie nauczę się pływać! Boję się wody i już! Nie nauczyłam się jako dziecko to tym bardziej nie da rady mając prawie 30 lat...".
"O mój Boże! Zmieniłam kolor włosów i są prawie rude! Jak ja teraz wyglądam! Będą zaraz złośliwie komentować w szkole. Będą gapić się na ulicy! Jutro wrócę do starego blondu! Wszystko, byle się tylko nie wyróżniać...".
"Iść do psychologa?! Rozmawiać o swoich prywatnych sprawach z kimś obcym?! Nigdy w życiu!".
"Prowadzić bloga? A po co? Nikt nie będzie tego czytał, nie mam talentu do pisania! Czy bym chciała? No tak, chciałabym...gdybym umiała pisać!".

Starczy Wam? Mi chyba już starczy tej wyliczanki przeświadczeń, którymi się karmiłam przez lata. Im dłużej choruję na depresję, tym częściej zastanawiam się, dlaczego akurat mnie to spotkało? Tyle bólu, tyle cierpienia... Od jakiegoś czasu nieco inaczej postrzegam swoją chorobę. Zaczynam widzieć jak bardzo zmieniło się moje życie, dzięki temu, że dane mi było sięgnąć dna. Dzięki chorobie jestem dziś innym człowiekiem. Po części spowodowały to leki, które ośmieliły mnie do wielu odważnych zachowań. Po części przemianę zawdzięczam własnej desperacji i przekonaniu, że nie pożyję na tym świecie za długo, więc póki tutaj jestem, chciałabym jeszcze paru rzeczy spróbować. Po prawie 9 latach leczenia powyższe przemyślenia możemy zamienić na poniższe.

"Byłam na siłowni. Pełno tam babek z nadwagą. W końcu chodzi się tam głównie po to, żeby schudnąć. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, bo wszyscy byli zajęci wyciskaniem siódmych potów".
"Chodzę na saunę! Uwielbiam to! Od jakiegoś czasu całkiem nago! Pełno tam golasów z brzuchami, nikogo to nie dziwi...To nie jest wybieg, a strefa relaksu przeznaczona dla każdego, niezależnie od sylwetki!".
"Lubię śpiewać karaoke, choć fakt fałszuję strasznie... Cóż, dzieciaki z którymi to robiłam, a niedawno starsze osoby niekiedy śpiewały gorzej ode mnie. Nikt się ze mnie nie śmiał, choć ja z siebie trochę!".
"Byłam na Łotwie na międzynarodowym zjeździe młodzieży jako opiekun kilkorga nastolatków. Fakt, mówię bardzo słabo, ale kiedy trzeba umiem się odezwać. Paroma słowami, ale dogadałam się, a rozumiałam prawie wszystko co do mnie mówili!".
"Byłam z dziećmi na wielu wyjściach w teren bez większej znajomości topografii mojego miasta. Nieco krążyliśmy w drodze do celu, ale trafiliśmy do każdego".
"Praca w biurze?! Wolę umrzeć! Lubię prowadzić zajęcia. Kocham nieformalną atmosferę wszelkich miejsc typu domy opieki. W grupie ludzi, którzy dobrze się przy czymś bawią, czuję że żyję, a jeśli ten powód do radości wymyśliłam ja...czuję, że żyję po coś".
"Umiem pływać. W wieku 28 lat poszłam na kurs i co prawda idzie mi tylko w pozycji na plecach, ale przemieszczam się w środowisku wodnym, a z racji sylwetki mam całkiem niezłą wyporność! Kiedy kazali skakać na głęboką wodę robiłam to, a byli tacy, którzy nie potrafili się odważyć".
"Miałam na głowie już wszystkie kolory włosów. Ostatnio niebieski, obecnie różowy. Podoba mi się bycie innym od reszty i nie wierzę, że to piszę, o dziwo, starszym osobom, które kojarzą się z dewocją i kościelnymi pieśniami, podobają się moje włosy".
"Jestem w regularnej terapii od prawie roku. Wcześniej moich jęków wysłuchiwało jeszcze 16 terapeutów. Nie mam jakichś większych problemów z uzewnętrznianiem się. Nabieram zaufania do mojej psycholożki, mimo kryzysu jaki miałam po drodze. Dużo pracy przede mną, ale nie rezygnuję!".
"Jak widać piszę. Lepiej, gorzej, częściej, rzadziej. Raz wejdzie na bloga jedna osoba, raz więcej. Niedługo minie ponad pół roku od pierwszego postu. Mam swoją przestrzeń, która kogoś obchodzi! Podnosi mnie to na duchu".


Gdybym nie zachorowała, pewnie do dziś wielu rzeczy zwyczajnie bym nie spróbowała. Najgorzej jest mieć na coś ochotę, a nie mieć na to odwagi. Chciałabym jeszcze więcej! Dopóki jest czas i możliwość. Dopóki nie położy mnie znowu do łóżka! A kiedy mnie położy, poleżę tydzień czy dwa, a później wstanę! Wstanę po to, żeby udowodnić sobie i światu, że moje "nigdy w życiu" to gówno prawda!


Czasem po prostu musisz skoczyć – tak
Wyskoczyć i po prostu poczuć wiatr – tak
Jesteś silniejszy niż sądzisz
Jesteś!
Czasami to po prostu będzie bolało– tak
Ale będziesz żył i uczył się w trakcie – tak
Jesteś silniejszy niż sądzisz
Jesteś nie do zatrzymania!





niedziela, 6 marca 2016

Kosmita


Ostatnia kłótnia z moją matką.
- Mamo, mam tego dość!!! Dlaczego karzesz mi udawać na tym cholernym wolontariacie zawsze jakieś choroby, kiedy nie jestem w stanie tam pójść z powodu depresji?!! Dlaczego ja nie mogę im po prostu powiedzieć, że się leczę i co jakiś czas mam takiego doła, że przez tydzień nie jestem w stanie wstać z łóżka!!! Co w tym takiego strasznego? Czy to, że chodzę do psychiatry zaraz musi oznaczać, że jestem wariatem, który kiedy się tylko odwrócisz zaatakuje cię jakimś ostrym narzędziem???!!!
- No czy ty jesteś normalna? Nie możesz im powiedzieć!!! Będą cię obgadywać, ludziom się nie ufa!!! Myślisz, że będą ci współczuć??? Chcesz, żeby mieli cię za wariata? Nigdy nie dostaniesz tam pracy!!! Myślisz, że ktoś cię zatrudni jak będzie wiedział, że nie jesteś w stanie wstać z łóżka!!!
- Ale mamo, chorych ludzi też się zatrudnia. Czemu nie trzeba ukrywać chorego serca albo raka!!! Wiem czemu.... Chorzy na wszystko prócz głowy są przecież NORMALNI. Mają prawo chorować, a nas to tylko wsadzić w kaftan i do psychiatryka!!! Czuję się jakbym ukrywała jakiś mroczny sekret. Czuję się jak.....jak kosmita!!!

Jedna z wizyt u mojej psychoterapeutki.
- Chciałabym przestać udawać. Powiedzieć ludziom, na co choruję. Czuję się kimś gorszym! Mam ochotę wykrzyczeć całemu światu MAM DEPRESJĘ!!! Chciałabym, żeby ludzie mnie po prostu akceptowali taką jaką jestem, a choroba to część mnie....
- Rozumiem cię i twoją potrzebę mówienia o tym, to jednak nie jest najlepszy pomysł. Ludzie myślą stereotypami... Będą cię postrzegać przez pryzmat depresji...

Mamy XXI wiek. Geje biorą śluby, lesbijki adoptują dzieci. W pobliskim markecie często widuję wykładowcę z uniwersytetu, który nosi spódniczkę i buty na obcasie. Eurowizję wygrała moja ukochana Conchita Wurst, a ojciec Kim Kardashian zmienił płeć i jest niezłą laską. W telewizji słyszymy coraz częściej o chorobach psychicznych gwiazd. Catherine Zeta-Jones ma CHAD, Whitney Houston była uzależniona od benzodiazepin, które pomogły również zejść z tego świata Michaelowi Jacksonowi. Jakiś czas temu, między innymi z powodu depresji, życie odebrał sobie wspaniały aktor Robin Williams. Badania pokazują, że w 2030 roku depresja będzie najczęściej występującą chorobą na świecie!

Jak to jest, że mimo tego wszystkiego dolegliwości psychiczne nadal stanowią temat tabu? 
Jak to jest, że tymi przemyśleniami mogę podzielić się tylko z Wami, a nie na wolontariacie pijąc poranną kawę? 
Tutaj mogę być sobą! I choć wiem, że ci którzy radzą mi nie mówić w pracy, o tym, że się leczę psychiatrycznie, robią to z troski, narasta we mnie złość! Mam ogromne poczucie braku akceptacji!!!
Współczuję każdemu z Was, kto czuje się podobnie jak ja, niezależnie od tego na jaką chorobę psychiczną cierpi. Żal mi każdego kosmity, który musi udawać na tej planecie.....

A na koniec, osoba poniżej nie musi udawać i to jest naprawdę piękne.....

                                                        

wtorek, 2 lutego 2016

Małe cuda


Wyobraź sobie małą, ciasną salkę zastawioną stołami i krzesłami na których siedzą starsze, zagubione osoby. 
Ludzie z łagodnym i umiarkowanym otępieniem, chorobą Alzheimera, którzy mają niewielkie pojęcie w temacie używania kleju, pędzli, farb i pozostałych przyborów plastycznych wszelkiej maści. Każdy się denerwuje. Temu brakuje farby, komuś innemu kleju, tamten zgubił pędzel, a jeszcze ktoś inny upuścił z impetem nożyczki w takie miejsce, z którego trudno będzie je wydobyć. W sali znajdują się też trzy studentki. Zamiast pomagać podopiecznym rozsiadły się wygodnie i czekają, aż prowadzący im również poda wszystkie przedmioty niezbędne do pracy! Jedna z nich to delikatna, wysublimowana blondynka, której już za samą autoprezentację ma się ochotę wsadzić nożyczki w dupę....

Spory tłum jak dla was? Dla mnie też.... To ja jestem prowadzącym.... Stoję na środku i pieprzę jakieś bzdury o tym co po kolei zrobić, aby nieszczęsny bałwanek, którego robimy, pozostał bałwankiem, a nie stał się na przykład wielkanocnym zającem....
Wiecie, zapomniałam wspomnieć, że w sali jest jeszcze trzech panów z kamerami i pan dźwiękowiec, który przykłada mi do twarzy mikrofon na długim statywie i czeka, aż powiem coś mądrego. Nienawidzę tłoku i ekspozycji społecznej, na którą bądź co bądź wyraziłam zgodę podpisując umowę zlecenie!

Konfrontuję się z własnym lękiem. Wewnątrz krzyczę "zabierzcie mnie stąd", na zewnątrz jestem uśmiechnięta, usłużna. Atmosfera w sali panuje fatalna, ludzie pod okiem kamery stresują się, nie chcą pracować. Zaczynają wychodzić z sali. Zbieram ich wszystkich w salonie i wciąż pod okiem kamer staram się nawiązać z nimi kontakt. Pytam, co chcieliby robić na zajęciach plastycznych, co dziś im się nie spodobało, gadam jak najęta. Wokół mnie cisza.... każdy w swoim świecie, w końcu stwierdzają, że było ok. Ja zaś wiem, że było okropnie, czuję, że kolejną rzecz w swoim życiu spieprzyłam....

Zajęło mi trochę czasu przeciwstawienie się kolejnym negatywnym, destrukcyjnym myślom, które podsuwa mi moja zaburzona psychika. Pomogła mi terapeutka i kierowniczka, do której prawie z płaczem zadzwoniłam do Austrii. Już chciałam rezygnować z zajęć....

Zobaczcie, ile osiągnęłam prowadząc te zajęcia. 
Przede wszystkim dałam radę wyjść z domu do ludzi. Dałam radę opanować dużą grupę chorych osób plus trzy niezbyt zdrowe na umyśle studentki. Dałam radę stojąc na środku zatłoczonej sali mówić o czymś czego inni słuchali. Po pewnym czasie przestałam nawet zauważać te kamery. Nie uciekłam, nie zemdlałam, nie dostałam zawału. Dałam radę!!!! Ja, osoba z podejrzeniem fobii społecznej, która parę lat temu nie mogła sama zrobić zakupów. Ja, która parę lat temu nie umiałam skorzystać z rozkładu jazdy autobusów. Ja, która zamknęłam się w domu i siedząc w ciemnościach marzyłam, żeby umrzeć....
Niedawno dostałam telefon: "Słuchaj jesteśmy z drugą koordynatorką projektu chore, możesz nas zastąpić przez dwa dni? Powierzyłybyśmy to Karolinie, ale ty wydaje mi się masz więcej charyzmy".
Zatkało mnie, ale przyjęłam propozycję. Podczas zastępstwa byłam trochę nadgorliwa i zestresowana, ale nic złego się nie stało. Wszyscy przeżyli..... Dałam radę!!!!

Jeśli siedzisz teraz w ciemnym pokoju i myślisz o tym jak odebrać sobie życie, przeczytaj mój post jeszcze raz i uwierz, że zwykłym szarym ludziom takim jak ty czy ja też zdarzają się małe cuda. I pamiętaj, że póki żyjesz wszystko jeszcze jest możliwe......