poniedziałek, 28 grudnia 2015

Lifestylowy blog modowy


Moi drodzy,
jako przerywnik moich jakby nie było mało radosnych i  niezbyt pozytywnych historii miłosnych, postanowiłam podzielić się z Wami szczyptą swojego poczucia humoru. Osoby chorujące na depresję też je posiadają, wbrew powszechnie panującej opinii.
Wczoraj, przeglądając reklamujące się na facebooku blogerki, stwierdziłam, że mój blog jest niemodny, a poruszane na nim problemy zupełnie nie na czasie. Natchnięta jednym z nagłówków o dumnie brzmiącej nazwie "Moda na brokatowe pachy"- tak.... poważnie...... - postanowiłam spróbować swoich sił w prowadzeniu bloga modowego.

Hejka, mam na imię Asentrafashion. Należę do zacnego grona antydepresantów, które posiadają swój własny niepowtarzalny styl. Pragnę Wam dziś przedstawić, kilka moich stylizacji, bez których świat nie byłby tym czym jest. Właściwie to nie wiem, co ja pierdolę, ale nieważne.... Każdemu (o czym by nie pisał, może być nawet morderca albo gwałciciel) odpowiem komciem i obserwacją. Proszę Was muszę dobić do końca roku do miliona!!! Piszcie cokolwiek, nawet po chińsku - będę lajkować!!!!.
Mam konta wszędzie: na instagramie, twitterze, facebooku, własny kanał na youtubie, jak coś nowego powstanie - to tam też. Prowadzę dwa inne blogi, V-loga, Snapchata....Można mnie kupić w każdej dobrej aptece, najlepiej na rogu u Pana Zdzisia. Poniżej Pan Zdziś - tak on też mnie zażywa!!!


Jeśli mnie połkniesz przeniosę Cię w krainę szczęśliwości.
Jak nie zadziała grożą Ci tylko: nudności, biegunka, luźne stolce, jadłowstręt, niestrawność, drżenie, pobudzenie, ból i zawroty głowy, nadmierne pocenie, suchość błon śluzowych jamy ustnej, zaburzenia czynności seksualnych, zamroczenie, bezsenność, nadmierna senność, osłabienie łaknienia i zmniejszenie masy ciała, wymioty, bóle brzucha, drgawki, zaburzenia ruchu (objawy pozapiramidowe, zaburzenia chodu), reakcje nadwrażliwości (zaburzenia oddychania lub duszność, obrzęk powiek, twarzy lub warg, pokrzywka, świąd), zaburzenia cyklu miesiączkowego, mlekotok, ginekomastia, wysypka skórna (wycinek z autentycznej ulotki;)). Pamiętaj, nigdy nie czytaj skutków ubocznych na ulotce....Przeczytałeś? Masz pecha, będziesz miał większość objawów powyżej a zacznie się od sraczki.....
Dobra oto moje stylizacje:


TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY OD PRZODU

TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY Z PROFILU

TO JA W ŚWIĄTECZNYM SZALU I PRZYBRANIU GŁOWY Z DRUGIEGO PROFILU
NIE WIDZISZ WIĘKSZEJ RÓŻNICY???
- PEWNIE MASZ ŚLEPOTĘ - TAK, PEWNIE PO ZAŻYCIU....

TAK - A TO MOJA DUPA  -
ZWRÓĆ KONIECZNIE UWAGĘ NA ŚWIĄTECZNY SZAL I PRZYBRANIE GŁOWY

Jak myślicie nadaję się do prowadzenia modowego bloga? Co tam głód, choroby, nieszczęscia i wojny jak zawsze możemy poczytać o nowych stylizacjach i BROKATOWYCH PACHACH......

wtorek, 22 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.3


Miłości nie definiują romantyczne randki, bukiety kwiatów, czułe słówka czy najlepszy pod słońcem seks. Prawdziwe uczucie jest wtedy, gdy potrafisz z drugą osobą dzielić smutki i radości. Gdy umiecie razem trwać, mimo szarości dnia codziennego. Gdy troszczysz się o kogoś bardziej, niż o samego siebie.
On kiedyś mnie kochał. 
Kochał mnie, gdy na gwiazdkę rezygnował z ciepłego swetra, po to by, za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze, kupić mi prezent. 
Kochał, gdy każdy, wyrwany w bólach od rodziców grosz, wydawał na moje papierosy. 
Kochał, gdy po tym, jak uciekałam z domu, po kolejnej awanturze z matką, szukał mnie godzinami po parkach.
Kochał, gdy znosił moje fochy i humory.
Kochał też, gdy prawie całkowicie zerwał swoje kontakty z rodzicami, przez to, że mnie nie akceptowali.
Ja też go kochałam. 
Kochałam, kiedy nie przelewało się u nas w domu i rezygnowałam z części swojego obiadu po to, żeby on był syty. 
Kochałam, gdy namawiałam matkę na kupienie mu ciepłej kurtki na zimę, bo widziałam, że marznie. 
Kochałam, gdy nocami zwijał się z bólu nieleczonych z tchórzostwa zębów. 
I wtedy, gdy siedziałam z nim u dentysty, dodając otuchy jak małemu chłopcu, też go kochałam. 

Przetrwaliśmy wiele. Koniec liceum, jego kolejne nieudane prace, brak pieniędzy, moje beznadziejne studia.
Dwie rzeczy jednak stopniowo zabijały nasz związek.
Pierwsza to nieudany seks. Choćby wesołek nie wiem jak się starał i jakich konfiguracji miłosnych nie wymyślił, nasze igraszki nie sprawiały mi zbyt wiele przyjemności. Ja marzyłam o silnym brutalu w typie macho, on o dzikiej amazonce, przejmującej w łóżku prawie całą inicjatywę. Żadne z nas nie umiało sprostać wymaganiom drugiej strony.....Nic nie dawały erotyczne filmy, zabawki z sexshopu czy wyciąg z hiszpańskiej muchy. Kompletnie nie pasowaliśmy do siebie w łóżku.
Drugą rzeczą była RUTYNA. Zamiast wychodzić do ludzi, my siedzieliśmy w domu przed komputerem jak emeryci. Wesołek do dziś twierdzi, że z mojej winy. Cóż, kiedy miałam do wyboru pójście do baru lub klubu z naszymi fałszywymi znajomymi z liceum, faktycznie wolałam domowe zacisze. Granie w gry różnego rodzaju było naszą pasją i ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Kupowaliśmy sobie tony słodyczy, i opychając się nimi, godzinami rozgrywaliśmy bitwy herosów. Było to jedno z moich ukochanych zajęć. 10 lat takiego relaksu to było jednak za długo......
Stopniowo nuda, jaka nas ogarniała stawała się coraz bardziej dojmująca. Mówiłam wesołkowi: "proszę Cię zróbmy coś, zanim będzie za późno! Nasz związek się sypie. Zobacz, nie jesteśmy już tacy jak kiedyś!!!". On nie słuchał. Przychodził do mnie do domu tylko po to, żeby całymi dniami wgapiać się w telewizor. Osoba, którą kiedyś bardzo obchodziłam i której zwierzałam się ze wszystkiego, co mnie boli i cieszy, powoli przestawała istnieć....

Z czasem zaczęłam dostrzegać jak bardzo, mimo swojego wybuchowego charakteru, ja dałam się wesołkowi podporządkować i od niego uzależnić. Wiecznie musiałam nosić spódniczki mini, infantylne blond loczki i znienawidzone wysokie obcasy. Byłam sztuczną laską na każde skinienie, łechtającą jego męskie ego.
Kiedy wychodziliśmy gdzieś, z reguły było to centrum handlowe, musiałam zawsze iść za rączkę tam, gdzie on mnie poprowadził. Nie wolno mi było być zbyt spontaniczną. Nie wypadało krzyczeć za głośno, śmiać się zbyt perliście, bo co ludzie powiedzą???!!! Od czasów liceum coraz bardziej zaczęła ujawniać się moja nieporadność, nieumiejętność radzenia sobie z prostymi czynnościami w życiu, które z reguły robiła za mnie mama. Wesołek przejął rolę rodzica. Cholernie go dowartościowywało, że może, a nawet nieraz musi, robić różne rzeczy za mnie. Tym razem to on czuł moc. Jego siła mnie stopniowo zabijała. Gasłam. Wiecznie poprawny, dbający o pozory, coraz mniej wrażliwy, odbierał mi spontaniczność i radość życia. Byłam więźniem, a jednocześnie panicznie bałam się samotności. Prócz niego nie miałam nikogo....

Latami znosiłam komentarze typu: "roztyłaś się", "czemu nie masz jaśniejszych włosów", "no jak Ty wyglądasz", "studia skończyłaś tylko dlatego, że ci za nie zapłacili", "szkoda, że w stosunku do innych nie jesteś taka wyszczekana", "nie pracujesz i jesteś pasożytem","nigdy nie zarobiłaś choćby złotówki", "nawet nie umiesz zrobić zakupów" i tak dalej i tym podobne. Tego typu uwagi coraz bardziej niszczyły moje, już i tak poważnie zaniżone, poczucie własnej wartości. Nie pozostawałam mu dłużna i mówiłam wiele przykrych rzeczy. Różnica jednak między nami polegała na tym, że po wesołku większość moich krytycznych uwag spływała jak po kaczce, a ja wszystko brałam do siebie i bardzo przeżywałam.
Wiele razy próbowałam to zakończyć, ale on uparcie wracał i namawiał mnie na jeszcze jedną szansę, kolejną próbę. 

Po jakichś 10 latach moja matka wyprowadziła się do swojego nowego faceta. Zostałam sama. Wesołek wprowadził się do mnie. Wtedy zaczęłam chorować na depresję. On całymi tygodniami był w pracy, czas wolny spędzając samotnie przy komputerze, a ja spałam.... Zrobił sobie ze mnie swoją praczkę, sprzątaczkę i kucharkę. Tylko do tego byłam mu potrzebna. Ja z każdym dniem spadałam coraz niżej, a on miał to gdzieś. Zaczęłam przesypiać całe dnie. Nie mogłam wstać. Pogrążałam się w smutku, a jego nie było przy mnie. Przychodził tylko w jednym celu. Po to, żeby mimo tego, że widział i słyszał, iż nie mam na to ochoty, zaciągnąć mnie do łóżka. Czułam się jak przedmiot. Zmuszałam do seksu myśląc w trakcie "Boże niech to się już wreszcie skończy". Kilka razy płakałam w trakcie. Nawet nie zauważył....
W między czasie poszłam do psychiatry i zaczęłam się leczyć. Nie miałam z kim porozmawiać o swojej chorobie. Wesołek się mnie wstydził. Wstydził się wariata i omijał ten temat szerokim łukiem. Koleżanka Fluoeksetyna po ok. miesiącu zażywania pomogła mi się od niego uwolnić. Spakowałam mu manatki i wypierdoliłam z domu. Rzadko co sprawiło mi w życiu tyle satysfakcji. Po jego wyjściu wpadłam w panikę i histerię. Zostałam sama......Sama w pustym mieszkaniu mając do towarzystwa moje dwa kochane psy rasy kundel i opakowanie Xanaxu.....

Odchorowywałam ten związek jakieś 4 lata. W między czasie, on wiele razy chciał wrócić. Nie uległam. Dałam radę i wiem, że zrobiłam dobrze. Odzwyczaiłam się od kogoś z kim spędziłam prawie połowę swojego życia. Było mi bardzo ciężko......
Dziś mimo, że spotkało mnie tyle bólu i przykrości, nie żałuję tej relacji. Bywały piękne momenty, które zachowałam w pamięci. Dociera jednak do mnie z każdym dniem coraz wyraźniej, że nasz związek to nie była żadna PRAWDZIWA miłość. Dlaczego? Może dlatego, że:

"Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, 
WSZYSTKO PRZETRZYMA"          

                                                        

                                                                                                                          
                                                                                                                               KONIEC
i oby ciąg dalszy nie nastąpił 

niedziela, 20 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.2


Zaczyna dziać się ze mną coś dziwnego. Niepokojące to, aczkolwiek przyjemne. Jestem rozkojarzona na lekcjach, a odrabiając zadania domowe łapię się na tym, że zamiast skupić uwagę na arcyciekawych dziełach Mickiewicza, patrzę tępo w ścianę z lekko głupawym uśmieszkiem. Ogarnia mnie niczym niezmącone szczęście, poczucie mocy. Euforia. Nie, to nie początki choroby psychicznej. To miłość? Tak wygląda miłość? Boże, żeby to nigdy nie minęło! Jaki świat jest piękny i pełen barw. Jakie piękne jest życie! Jak cudownie jest być komuś potrzebnym i dla kogoś ważnym.....

Spędzam z wesołkiem każdą wolną chwilę. Przychodzi do mnie do domu, kiedy matka jest na nocnych dyżurach. Jesteśmy sami. Z reguły siedzimy w ciemnościach i z romantyczną muzyką w tle. Nie możemy się od siebie oderwać. Całujemy się namiętnie po parę godzin, z krótkimi przerwami na złapanie tchu. Początkowo jego bliskość mnie onieśmiela. Stoję na straży swej cnoty, pilnując, żeby jego ręce dotykały jak najmniej wypukłych miejsc na moim ciele. Tosz cnota to największy skarb, jaki może mieć kobieta i należy go strzec! Po jakimś czasie bycie strażnikiem średnio mi wychodzi. Staję się kusicielką. Kręci mnie fakt, że mogę sobie pozwolić na różnego rodzaju pieszczoty, mając gwarancję, że wesołek nie posunie się za daleko. Jestem jego pierwszą "dziewczyną na poważnie" i podobnie jak ja, nigdy nie uprawiał seksu.

Deszczowa sobota. Moje ciasne, puste mieszkanie.
Na okna zakładam koce zamiast zasłon. Musi być jak najciemniej. Całe mieszkanie przystrajam maleńkimi świeczuszkami. Puszczam Whitney Houston. Zakładam wieczorową, sylwestrową kieckę mojej matki. Będzie bosko! Niech robi ze mną co chce! W dupie mam cnotę i przyzwoitość! Przychodzi wesołek. Po wejściu do tonącego w blasku świec pokoiku, stoi ogłupiały i nie wie co powiedzieć. Przytula mnie mocno, trochę tańczymy. Kładziemy się na łóżku. Jest bosko.....
Nie daje mi jednak spokoju ból cholernego zęba, który tak bardzo dokucza od kilku dni. Kurwa mać, no nie teraz! Nie dziś! Jednak dziś....
Cały nastrój szlak trafia. Ten dzień kończy pobyt u znalezionego na gwałtu rety dentysty, potworny ból i moja matka w dzikiej furii opierdalająca nas z góry na dół, podczas zdrapywania wosku z prawie nowych mebli (z dwojga złego nie wiem co gorsze).
Mimo tak fatalnego finału, wesołek kupuje mi w kiosku misia, mocno przytula i naprawdę martwi się moim samopoczuciem. Kocha mnie i nie zależy mu tylko na seksie. Jakie to wspaniałe! Trafiłam na kogoś naprawdę wartościowego........

Po jakichś 3 miesiącach, w sposób całkiem niezaplanowany dochodzi do naszego pierwszego razu. To bardzo ważny dla mnie moment. Drugiego takiego już w życiu nie będzie. Wszystko jest super, dopóki nie dopada mnie kolejny potworny ból, tym razem już nie zęba. Cooo??? To ma być ten wspaniały pierwszy raz, o którym piszą w książkach??!! Te tortury??!!!! Cóż, żeby nie sprawiać wesołkowi przykrości jakoś to wytrzymuję, choć to, że on w trakcie naszych miłosnych uniesień jest nieco niemrawy, wcale mi nie pomaga. Dobra. Nadszedł niby punkt kulminacyjny. To teraz będzie coś przyjemnego. Czekam, aż mnie przytuli i powie, jak to mnie bardzo nie kocha i jaki to ten moment nie jest dla niego doniosły i ważny. Cóż.... Wesołek zachowuje się nieco inaczej. Wstaje z łóżka i idzie do toalety oddać mocz. Następnie bierze łyka stojącej w kuchni herbaty - bo w końcu wykonał kawał ciężkiej fizycznej pracy - i wraca do mnie oświadczając mi z pełnym uśmiechem, że dziś stał się prawdziwym mężczyzną! Myślicie, że doprowadza mnie to do łez. Otóż o dziwo, nie. Wstaję i wściekła jak osa wywalam wesołka z domu. Zrywam naszą znajomość!!!

Zerwanie trwa parę dni, podczas których wesołek z kwiatami przesiaduje pod moimi drzwiami. Wybaczam mu, w końcu widzę przecież, że żałuje. Od tamtego momentu nasz związek jest bardzo burzliwy. Ja robię awantury, a on bezwzględu na to kto zawinił, zawsze pierwszy się godzi. Ja wyrzucam go za drzwi, on pokornie siedzi na korytarzu - zazwyczaj z kolejnymi kwiatami.
Mimo, że w swoim odczuciu kocham wesołka, ogarnia mnie jakieś dziwne poczucie mocy. Wiem, że mogę na niego nawrzeszczeć, a on i tak będzie koczował na tym śmierdzącym korytarzu. Wiem, że co by się nie stało, on ZAWSZE tam będzie!
Wiem, że mnie kocha. Ja też go kocham. Jest jedyną osobą do której mogę się przytulić. Mogłabym leżeć godzinami i tylko się do niego kleić. Tak bardzo mi tego ciepła drugiej osoby w życiu brakowało. Teraz je mam i mogę korzystać do woli! Ten, niegdyś znienawidzony kolega z klasy, jest jedyną osobą, poza moją matką, przy której czuję się naprawdę swobodnie. Mogę się złościć, kląć, rzucać ciężkimi żartami, powiedzieć mu szczerze co o nim myślę. Mogę być sobą! Mimo, że bywam naprawdę okropna! Jakie to cudowne uczucie być po prostu sobą.....

I tak mijają lata. Zrywam z nim z częstotliwością mniej więcej raz na tydzień, ale on zawsze wraca. Powoli staje się nieodzowną częścią mojego życia. Wszystko robimy razem. Kiedy się pokłócimy i nie widzę go parę dni rozpaczam i wpadam w dołek. Jesteśmy parą na przekór jego rodzicom, którzy mnie nie akceptują, i mojej matki, na którą wesołek działa jak płachta na byka. W szkole stanowimy obiekt kpin, żartów i wielu plotek. To wszystko, nie jest w stanie nas rozdzielić.

Pierwsze wakacje w naszym związku spędzam z nim i jego rodzicami nad morzem. Nigdy tam nie byłam. Ogrom spienionej morskiej wody, który nie ma drugiego brzegu....Piękny, niepokojący widok. Bardzo staram się, żeby ten wyjazd był dla wesołka przyjemny, mimo, że nienawidzę jego matki. Pojawia się wtedy w naszej relacji coś czego wcześniej długo nie było. Co to jest? Jedyne co przychodzi mi do głowy to NUDA??? Jesteśmy w takim pięknym miejscu, a on nie ma zbyt wiele do powiedzenia. Jest milczący. Nie zachwyca się, jak ja, napotkanymi widokami. Nie cieszą go kramiki z kolorowymi muszelkami i małe stateczki w butelkach. Różnimy się od siebie - wtedy zaczynam to dostrzegać....
Wieczorem siedzimy na jedynym w moim życiu koncercie. Gra grupa Lady Pank. Siedząc na jego kolanach, przy dźwiękach utworu, który stał się "naszą piosenką"  pytam:
- Kochasz mnie?
- Kocham cię maluszku, przecież to wiesz!
- Na zawsze?
- NA ZAWSZE ...................

ciąg dalszy nastąpi



sobota, 12 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.1


Zapraszam do kolejnej historii z mojego życia. Z racji tego, że potrwała 11 lat, zmuszona jestem poświęcić jej więcej niż jeden post. Nie miejcie mi tego za złe.

Lato. 
Stoję na korytarzu beznadziejnego liceum, do którego zapisała mnie matka. Jestem zła, nie, właściwie jestem wściekła!. No oczywiście, nie dostałam się tam, gdzie chciałam i teraz zmuszona będę łazić do tej wielkiej, ponurej budy. Patrzę na listę imion i nazwisk wywieszoną na korkowej tablicy. Liczę ilu jest tam chłopców. Raz, dwa, ....osiem. Hmmm, czy wśród nich jest ten jeden jedyny, którego sobie wymarzyłam? Musi być! Czuję, że jest! Nie, niemożliwe. Pewnie to żaden z nich. Nigdy nikt mnie nie pokocha! Zielonooki to jedyna, wielka, niespełniona miłość. Jednak czuję, że on tam jest. Jest w tym spisie, w tych literach. Mam przeczucie.......

Kiedy lepiej poznaję chłopców z mojej klasy, stwierdzam z pełnym przekonaniem, że wizjonerką to ja raczej nie zostanę. Żaden nie wygląda i nie pachnie tak jak zielonooki, z którym, po tragicznym finale moich zalotów, nadal jeszcze się widuję. Żaden nie przypada mi do gustu. Za to jeden osobnik - wkurwia mnie ponad stan!!! Ten chłopak to typ ironicznego wesołka. Jest bardzo pewny siebie i zawsze ma coś złośliwego do powiedzenia. Nie cierpię go!

II klasa liceum. Lekcja znienawidzonego przeze mnie języka francuskiego. 
Wstaję z miną skazańca, trzymając w rękach prawie pustą kartkę z odmianami czasowników, które zna chyba tylko  to stare, nieprzyjemne, skrzeczące babsko przy tablicy. Podchodzę do biurka i ze smutkiem oddaję kartkę. Będzie pała jak nic. Szósta z kolei. Wracam na swoje miejsce. Wtem po klasie rozlega się rechot wesołka. "Jaki kujon, tak szybko sprawdzian oddała. Ha, ha, ha". Wracam się do jego ławki, biorę podręcznik do francuskiego i uderzam nim z impetem w blat. "Sam jesteś kujon debilu". Ja jestem zagrożona i mogę nie zdać, a ten pajac się śmieje. Chce mi się płakać.......

Parę miesięcy później. Lekcja historii. 
"Wysiedzieć się nie da z nudów. Matko, czym by się tu zająć! Wiem! Dopiekę wesołkowi" - myślę. Odwracam się do niego i na ostatniej stronie zeszytu rysuję infantylne serduszka. Pod nimi wpisuję swój numer telefonu z napisem zadzwoń. Koledzy wesołka śmieją się z jego zawstydzenia. Czemu podaję prawdziwy numer ? Nie wiem. A co tam, przecież i tak nie zadzwoni....

Po jakimś czasie dostaję telefon. "No cześć, miałem zadzwonić i co powiesz?". Gdyby ziemia w tym momencie mogła się rozstąpić i mnie pochłonąć....To by mnie pochłonęła. Telefon wesołka zwala mnie z nóg. Zapraszam go do siebie. Już nie pamiętam nawet czemu. Chyba chcę być po prostu miła. W umówionym dniu ogarnia mnie panika. Nie mam odwagi przełożyć spotkania - może dlatego, że przekładałam je już sześć razy - więc nie otwieram wesołkowi drzwi, udając, że nie ma mnie w domu. W ciągu dnia nie odbieram telefonu, a wieczorem spotykam się z zielonookim. Rozmawiamy sobie spokojnie o jego nowym chłopaku i eksperymentach łóżkowych, które zaczął praktykować, aż tu nagle rozlega się głośne walenie do drzwi. Sprawdzam przez wizjer. Na obskurnym korytarzu  stoi wesołek z jakimś kumplem w kapturze. "Nie otwieraj mu, zaraz sobie pójdzie! Co to za typ. Jakiś wariat, żeby się tak dobijać?". Gaszę światło i siedzę z zielonookim dobre 20 minut, a wesołek puka. W końcu dzwoni moja komórka, którą świetnie słychać w całym mieszkaniu. Nie odbieram. Po pięciu minutach dostaję smsa o treści "Słyszałem twój telefon, wiem, że jesteś w domu. Poczekam, aż mnie wpuścisz". Cała w panice, czując się jak żona ukrywająca przed mężem kochanka w szafie, zostawiam w ciemnym pokoju swoją niespełnioną miłość i idę otworzyć drzwi. Zakapturzony kolega okazuje się całkiem sympatyczny, a wesołek wymusza na mnie deklarację kolejnego spotkania. Głupio mi jest po raz setny wystawić go do wiatru, więc spędzam z nim fascynujące parę godzin, patrząc jak gra na kompie w NBA. Po dziesiątym rzucie Michaela Jordana jestem lekko poirytowana, po dwudziestym pojawia się niedowierzanie, po trzydziestym pozostaje mi już tylko czekać, aż śmierć nadejdzie.....  
Tamto spotkanie stanowi jedno z najnudniejszych momentów mojego życia, jednak, ponieważ wesołek nadal chce się widywać, nie umiem odmówić.

Zaczynamy sporo rozmawiać przez telefon. Godzinami....Mamy o czym i o kim z racji tego, że chodzimy do tej samej klasy. Wesołek przy bliższym poznaniu okazuje się całkiem inteligentny i nawet dowcipny. Jest bardzo wysoki, co sprawia, że czuję się przy nim jak mała kobietka. Wyjątkowo szczupły, z płaskim lekkim kaloryferkiem. Dziwnym zbiegiem okoliczności zaczyna ładnie pachnieć. Nie są to drogie perfumy zielonookiego, ale stara się. Pomaga mi dużo w lekcjach. Dzięki niemu nie muszę już wydawać pieniędzy na korepetycje z matmy. Kiedy się wściekam i rzucam książkami, on ze stoickim spokojem je podnosi i dalej rozprawia o liczbach i działaniach.  Jest naprawdę dobry w przedmiotach ścisłych, choć koszmarnie leniwy. Zaczynam go lubić......

Ciemny pokój. W tle płyta Natalii Oreiro.
"Przyniosłem Ci prezent". Żółciutka świeczka w kształcie pomarańczki ląduje w moich dłoniach. Zapalam i trzymam. "Pięknie wyglądasz w tym świetle. Naprawdę ślicznie". Ja się komuś podobam? Ja??!!! Biorę wesołka za rękę i idziemy na spacer do pobliskiego parczku. Jestem bardzo podekscytowana, szczęśliwa. Siadamy na zimnym kamieniu. "Zamknij oczy i wytrzymaj tak przez minutę" - wołam. Zamknął. Przybliżam się i szybko całuję go w usta. Krótko, delikatnie. "To było przyjemne" - woła i bierze mnie na ręce. Czuję się leciutka jak piórko. Jak mała, bezbronna kobietka. Czuję, że komuś na mnie zależy, że jestem coś warta.......


ciąg dalszy nastąpi




poniedziałek, 7 grudnia 2015

Usunąć bloga? Nie!

Witajcie,
ten post stanowi krótki, acz treściwy przerywnik zapowiedzianych przeze mnie historii miłosnych.
Chwilowo liczba wejść na mojego bloga zmalała i zmartwiło mnie to. Zaczęłam się zastanawiać, co może być tego przyczyną i jak zwykle w myślach krytykować samą siebie.

"No tak, nie powinnam umieszczać tak osobistego wpisu jak ten o zielonookim. Siara tak się obnażać przed obcymi ludźmi. Pewnie ludzi przestało interesować co piszę. Tak, na pewno. Post był przydługi. Założę się, że moja psychoterapeutka uważa, że przesadzam ze szczerością i odbiegam od założeń umieszczania pozytywnych wpisów i dodawania otuchy innym nieszczęśliwcom. Założę się, że w jej oczach moje wpisy są kwintesencją obciachu. Może by tak skasować ten wpis, albo nie! Może by tak całego bloga skasować, bo w ogóle nie jest profesjonalny i NA PEWNO mało kogo interesuje!!! I tak dalej i tak dalej i tak dalej.....".

Czytałam dziś, kilka innych blogów i fakt - są profesjonalne, całkiem mądrze napisane. Wiele w nich rad jak walczyć z depresją i negatywnym myśleniem. Jednak mam wrażenie, że osoby, które piszą te porady i mądre rzeczy nigdy nie chorowały na depresję, a wiedzę czerpią z różnych mądrych książek psychologicznych. Te blogi są podobne do siebie. Chętniej przeczytałabym jakieś zapiski o czyjejś walce z chorobą. Coś osobistego, życiowego. Czyjeś zwierzenia, im osobistsze tym lepsze!

I wiecie co? Mój blog taki właśnie jest. To jego zaleta, coś co go wyróżnia. Dlaczego mam jak zwykle słuchać wewnętrznego krytyka? Po co mam naśladować innych? Tylko po to, żeby mieć więcej wejść? Zależy mi na tym, żeby ktoś mnie czytał, ale lepsze jest kilka osób, które obchodzi umieszczana przeze mnie treść, niż jakże popularne ostatnio i przerażające wręcz obs/obs, kom/kom. 

I wiecie co? Cieszę się, że u mnie można poczytać o całowaniu "na języczki" i posłuchać bardzo popularnego w czasach mojej młodości, jakże obciachowego The Kelly Family. Nie bądźmy tacy jak wszyscy. Bądźmy po prostu sobą.......