wtorek, 22 grudnia 2015

"Zawsze tam gdzie Ty" cz.3


Miłości nie definiują romantyczne randki, bukiety kwiatów, czułe słówka czy najlepszy pod słońcem seks. Prawdziwe uczucie jest wtedy, gdy potrafisz z drugą osobą dzielić smutki i radości. Gdy umiecie razem trwać, mimo szarości dnia codziennego. Gdy troszczysz się o kogoś bardziej, niż o samego siebie.
On kiedyś mnie kochał. 
Kochał mnie, gdy na gwiazdkę rezygnował z ciepłego swetra, po to by, za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze, kupić mi prezent. 
Kochał, gdy każdy, wyrwany w bólach od rodziców grosz, wydawał na moje papierosy. 
Kochał, gdy po tym, jak uciekałam z domu, po kolejnej awanturze z matką, szukał mnie godzinami po parkach.
Kochał, gdy znosił moje fochy i humory.
Kochał też, gdy prawie całkowicie zerwał swoje kontakty z rodzicami, przez to, że mnie nie akceptowali.
Ja też go kochałam. 
Kochałam, kiedy nie przelewało się u nas w domu i rezygnowałam z części swojego obiadu po to, żeby on był syty. 
Kochałam, gdy namawiałam matkę na kupienie mu ciepłej kurtki na zimę, bo widziałam, że marznie. 
Kochałam, gdy nocami zwijał się z bólu nieleczonych z tchórzostwa zębów. 
I wtedy, gdy siedziałam z nim u dentysty, dodając otuchy jak małemu chłopcu, też go kochałam. 

Przetrwaliśmy wiele. Koniec liceum, jego kolejne nieudane prace, brak pieniędzy, moje beznadziejne studia.
Dwie rzeczy jednak stopniowo zabijały nasz związek.
Pierwsza to nieudany seks. Choćby wesołek nie wiem jak się starał i jakich konfiguracji miłosnych nie wymyślił, nasze igraszki nie sprawiały mi zbyt wiele przyjemności. Ja marzyłam o silnym brutalu w typie macho, on o dzikiej amazonce, przejmującej w łóżku prawie całą inicjatywę. Żadne z nas nie umiało sprostać wymaganiom drugiej strony.....Nic nie dawały erotyczne filmy, zabawki z sexshopu czy wyciąg z hiszpańskiej muchy. Kompletnie nie pasowaliśmy do siebie w łóżku.
Drugą rzeczą była RUTYNA. Zamiast wychodzić do ludzi, my siedzieliśmy w domu przed komputerem jak emeryci. Wesołek do dziś twierdzi, że z mojej winy. Cóż, kiedy miałam do wyboru pójście do baru lub klubu z naszymi fałszywymi znajomymi z liceum, faktycznie wolałam domowe zacisze. Granie w gry różnego rodzaju było naszą pasją i ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Kupowaliśmy sobie tony słodyczy, i opychając się nimi, godzinami rozgrywaliśmy bitwy herosów. Było to jedno z moich ukochanych zajęć. 10 lat takiego relaksu to było jednak za długo......
Stopniowo nuda, jaka nas ogarniała stawała się coraz bardziej dojmująca. Mówiłam wesołkowi: "proszę Cię zróbmy coś, zanim będzie za późno! Nasz związek się sypie. Zobacz, nie jesteśmy już tacy jak kiedyś!!!". On nie słuchał. Przychodził do mnie do domu tylko po to, żeby całymi dniami wgapiać się w telewizor. Osoba, którą kiedyś bardzo obchodziłam i której zwierzałam się ze wszystkiego, co mnie boli i cieszy, powoli przestawała istnieć....

Z czasem zaczęłam dostrzegać jak bardzo, mimo swojego wybuchowego charakteru, ja dałam się wesołkowi podporządkować i od niego uzależnić. Wiecznie musiałam nosić spódniczki mini, infantylne blond loczki i znienawidzone wysokie obcasy. Byłam sztuczną laską na każde skinienie, łechtającą jego męskie ego.
Kiedy wychodziliśmy gdzieś, z reguły było to centrum handlowe, musiałam zawsze iść za rączkę tam, gdzie on mnie poprowadził. Nie wolno mi było być zbyt spontaniczną. Nie wypadało krzyczeć za głośno, śmiać się zbyt perliście, bo co ludzie powiedzą???!!! Od czasów liceum coraz bardziej zaczęła ujawniać się moja nieporadność, nieumiejętność radzenia sobie z prostymi czynnościami w życiu, które z reguły robiła za mnie mama. Wesołek przejął rolę rodzica. Cholernie go dowartościowywało, że może, a nawet nieraz musi, robić różne rzeczy za mnie. Tym razem to on czuł moc. Jego siła mnie stopniowo zabijała. Gasłam. Wiecznie poprawny, dbający o pozory, coraz mniej wrażliwy, odbierał mi spontaniczność i radość życia. Byłam więźniem, a jednocześnie panicznie bałam się samotności. Prócz niego nie miałam nikogo....

Latami znosiłam komentarze typu: "roztyłaś się", "czemu nie masz jaśniejszych włosów", "no jak Ty wyglądasz", "studia skończyłaś tylko dlatego, że ci za nie zapłacili", "szkoda, że w stosunku do innych nie jesteś taka wyszczekana", "nie pracujesz i jesteś pasożytem","nigdy nie zarobiłaś choćby złotówki", "nawet nie umiesz zrobić zakupów" i tak dalej i tym podobne. Tego typu uwagi coraz bardziej niszczyły moje, już i tak poważnie zaniżone, poczucie własnej wartości. Nie pozostawałam mu dłużna i mówiłam wiele przykrych rzeczy. Różnica jednak między nami polegała na tym, że po wesołku większość moich krytycznych uwag spływała jak po kaczce, a ja wszystko brałam do siebie i bardzo przeżywałam.
Wiele razy próbowałam to zakończyć, ale on uparcie wracał i namawiał mnie na jeszcze jedną szansę, kolejną próbę. 

Po jakichś 10 latach moja matka wyprowadziła się do swojego nowego faceta. Zostałam sama. Wesołek wprowadził się do mnie. Wtedy zaczęłam chorować na depresję. On całymi tygodniami był w pracy, czas wolny spędzając samotnie przy komputerze, a ja spałam.... Zrobił sobie ze mnie swoją praczkę, sprzątaczkę i kucharkę. Tylko do tego byłam mu potrzebna. Ja z każdym dniem spadałam coraz niżej, a on miał to gdzieś. Zaczęłam przesypiać całe dnie. Nie mogłam wstać. Pogrążałam się w smutku, a jego nie było przy mnie. Przychodził tylko w jednym celu. Po to, żeby mimo tego, że widział i słyszał, iż nie mam na to ochoty, zaciągnąć mnie do łóżka. Czułam się jak przedmiot. Zmuszałam do seksu myśląc w trakcie "Boże niech to się już wreszcie skończy". Kilka razy płakałam w trakcie. Nawet nie zauważył....
W między czasie poszłam do psychiatry i zaczęłam się leczyć. Nie miałam z kim porozmawiać o swojej chorobie. Wesołek się mnie wstydził. Wstydził się wariata i omijał ten temat szerokim łukiem. Koleżanka Fluoeksetyna po ok. miesiącu zażywania pomogła mi się od niego uwolnić. Spakowałam mu manatki i wypierdoliłam z domu. Rzadko co sprawiło mi w życiu tyle satysfakcji. Po jego wyjściu wpadłam w panikę i histerię. Zostałam sama......Sama w pustym mieszkaniu mając do towarzystwa moje dwa kochane psy rasy kundel i opakowanie Xanaxu.....

Odchorowywałam ten związek jakieś 4 lata. W między czasie, on wiele razy chciał wrócić. Nie uległam. Dałam radę i wiem, że zrobiłam dobrze. Odzwyczaiłam się od kogoś z kim spędziłam prawie połowę swojego życia. Było mi bardzo ciężko......
Dziś mimo, że spotkało mnie tyle bólu i przykrości, nie żałuję tej relacji. Bywały piękne momenty, które zachowałam w pamięci. Dociera jednak do mnie z każdym dniem coraz wyraźniej, że nasz związek to nie była żadna PRAWDZIWA miłość. Dlaczego? Może dlatego, że:

"Miłość cierpliwa jest, 
łaskawa jest. 
Miłość nie zazdrości, 
nie szuka poklasku, 
nie unosi się pychą; 
nie dopuszcza się bezwstydu, 
nie szuka swego, 
nie unosi się gniewem, 
nie pamięta złego; 
nie cieszy się z niesprawiedliwości, 
lecz współweseli się z prawdą. 
Wszystko znosi, 
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję, 
WSZYSTKO PRZETRZYMA"          

                                                        

                                                                                                                          
                                                                                                                               KONIEC
i oby ciąg dalszy nie nastąpił 

8 komentarzy:

  1. Bardzo osobisty, przejmujący wpis...
    Cztery lata? To naprawdę kawał czasu!
    Mimo, że jakoś czuje się skrępowany to pisząc, to Wesołych Świąt! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie czuj się skrępowany, wiele moich wpisów jest bardzo osobistych. Brakuje nam w dzisiejszych czasach autentyczności i szczerości....Życie to nie bajka! Również Ci życzę wesołych o przede wszystkim spokojnych świąt:)
    pozdrawiam ciepło
    Ana

    OdpowiedzUsuń
  3. aha 4 lata odchorowywałam a byliśmy ze sobą 11 gwoli ścisłości :) teraz jestem sama już nie liczę ile lat, czas płynie;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Przeczytałam wszystkie posty i : Wow, jesteś naprawdę mega silną kobietą! Podziwiam Cię, tym bardziej, że te najpoważniejsze decyzje rozegrały się, kiedy zaczęłaś
    chorować. To musiało być bardzo ciężkie a teraz potrafisz dzielić się tym z innymi. Gratulacje siły i dobrych decyzji!

    OdpowiedzUsuń
  5. A i zapraszam Cię do mnie: thirstydoe.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Dziękuję Ci, wiele rzeczy o sobie już w życiu usłyszałam, ale nigdy że jestem mega silna :). To bardzo podbudowujące, choć im więcej umieszczam wpisów o swoim życiu tym bardziej zaczynam się zastanawiać czy one nie są ZBYT osobiste. Cóż takich blogów jednak brakuje, zaraz wpadam na Twój i zostawię tam coś po sobie;). Fajnie też, że czyta mnie jakaś dziewczyna - bez urazy chłopaki:)
    pozdrawiam ciepło
    Ana

    OdpowiedzUsuń
  7. jej, Ana , współczuję Ci, nie sądziłem że tyle przeszłaś, aż mi glupio bo ja nie przeszedłem takich rzeczy a miałem myśli zeby sie zabić. ehh. Smutne, silna jesteś dla mnie że nadal żyjesz i walczysz, oby tak dalej, ściskam mocno :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Wiesz, dla każdego jego problem jest najważniejszy i najbardziej bolesny. Nie ma co się porównywać. Gdyby przyrównać mój zawód miłosny i samotność do głodu w Etopii albo wojen, chociażby na Ukrainie, to tak naprawdę niczego takiego nie przeszłam. Ja jednak osobiście nienawidzę takich porównań. To, że chciałeś się zabić oznacza, że miałeś swoje problemy i byłeś bardzo nieszczęśliwy. Każdy z nas zasługuje na szczęście! Powtarzam to sobie ostatnio do znudzenia :)
    pozdrawiam ciepło
    Ana

    OdpowiedzUsuń